Nie mogłem powstrzymać się od zlustrowania wzrokiem ciemnowłosej. Gdzie ona chciała iść w takim stanie? Dopiero co prowadziłem ją za rączkę do łazienki, co to by się sama nie wykopyrtnęła gdzieś na trasie, a teraz twierdzi, że jedzie ze mną. Ba! I że nawet sobie nic nie zrobi z moich protestów!
— Masz rękę w bandażu, jesteś blada, jak trup i ledwo co stoisz na nogach — stwierdziłem wręcz lekarskim tonem, odkładając czarny zeszycik na blat biurka, zaraz obok dziewczyny. — Przepraszam bardzo, ale gdzie ty kurwa chcesz iść? Wąchać kwiatki od spodu?
Odwróciłem się do niej przodem i ująłem lekko w talii, by usadzić ją zadkiem na blacie. Nawet nie racząc spojrzeniem jej uroczej buźki, podciągnąłem rękaw koszuli, dokładnie lustrując jej prawą rękę. Na bandażu nie było tym razem ani kropli szkarłatu. Szwy dobrze trzymały rany czarnowłosej. Nie pozwoliłem sobie jednak na popełnienie jakiegoś głupiego błędu drugi raz. Sprawnie odwiązałem supełek, trzymający opatrunek w ryzach i delikatnie zsunąłem go z przedramienia dziewczęcia. Podniosłem jej rękę na wysokość oczu, całkowicie skupiając się na drobnej, różowawej linii, biegnącej wzdłuż przedramienia, teraz jeszcze upstrzonej ciemnymi liniami szwów.
— Są z poliglikolidu. Nie trzeba będzie ich ściągać, same się wchłoną. Z reguły stosuje się je na urazy wewnętrzne, ale odpowiednio zmodyfikowane można używać na taki rodzaj ran — mruknąłem, po części wyjaśniając dziewczynie to, co wczoraj nałożyłem na jej rękę.
Szczerze powiedziawszy, nie sądziłem, że w jakikolwiek sposób ją to zainteresuje. Po prostu chciałem jakoś wybić jej z głowy pomysł pójścia ze mną. Mimo, że dostrzegłem, jak dumnym krokiem wyszła z łazienki, to wciąż można było dostrzec cienie pod jej oczami. I to, że ręka jednak drżała. Lekko, bo lekko, ale jednak. Sięgnąłem do szuflady po nowy, czysty bandaż i nałożyłem go na miejsce tamtego. Dokładnie i ostrożnie, uważając, by nie naruszyć szwów nałożonych kilka godzin temu.
— Normalnie wchłaniają się dwa, może trzy miesiące. Ale lekka zmiana w ich strukturze, odjęcie jednej cząsteczki tlenu w laboratorium i dodanie zamiast niej wodoru zadziałały przyspieszająco. Po dwóch tygodniach nie powinien zostać ci po nich ślad. Ale uważaj na nie, bo za jakieś siedem, osiem dni będą mniej wytrzymałe — kontynuowałem tamten monolog, wciąż uważnie zakładając opatrunek. — A teraz najwyższa pora, żebyś coś zjadła. Za tobą jest tacka z kanapkami i sokiem. Niestety nie było truskawkowego, tylko truskawkowo-jakiś tam, nie pamiętam już jaki.
Mówiąc to, oddałem dziewczynie część przestrzeni osobistej, którą wcześniej zagarnąłem i skierowałem się ku łóżku, wyjmując spod niego czarne skoczki i małą torbę. Jeszcze tylko laboratorium, Próba 100 i mogłem znów wymknąć się z bazy.
DARO?
Uparciuch.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz