Nerwowo stukałam palcem w drewnianą półeczkę, w miejscu skrytym przed wzrokiem przybyłych na błogosławieństwo. Nawet ciche kliknięcie drugich drzwi, prowadzących do świątynnych ogrodów nie wyrwało mnie z zamyślenia. Zrobił to dopiero czyiś dotyk, na niemalże nagim ramieniu.
— Nie denerwuj się tak, Celiś. Lucien jest głupim, starym pierdołą. I wcale nie wyglądasz jak choinka — zapewniała mnie ciemnowłosa kobieta, uspokajająco gładząc chłodną skórę.
— Nie chodzi o to, pani Freyo... — mruknęłam, kręcąc głową.
Widziałam, jak otwiera usta; zapewne by zapytać o powód takiego stanu, a nie innego. Jednak zbyłam ją machnięciem ręką i spojrzeniem mówiącym, że dowie się w swoim czasie. Złote bransolety podzwaniały w rytm, który mimowolnie nadałam. Nigdy w życiu nie denerwowałam się tak przez jakimkolwiek błogosławieństwem, czy mszą. Nawet odprawianiem pogrzebu rodziców siedem lat temu. Serce przyspieszało z każdą myślą, która biegła ku jasnowłosemu chłopakowi. Między innymi dlatego, że zostawiłam go samego w beznadziejnej sytuacji. W zimnej, pustej świątyni, sam na sam ze swoimi myślami. Moim jedynym, malutkim pocieszeniem było to, że nie odtrącił wtedy ręki, nawet, gdy dotknęłam jego ciepłej wargi. Wargi, o której posmakowaniu marzyłam od kilku lat. Na początku nieśmiało, jednak z czasem...
Kolejne skrzypnięcie nienaoliwionych wrót. Tym razem w drugiej części świątyni. Tej właściwej, w której stał pamiętny ołtarz i fontanna. Miarowe kroki okutych, ciężkich butów, wręcz przerażająco równe i dokładne. Przez pierwszą chwilę tylko szuranie, prawdopodobnie, desantów burzyło świątynną ciszę. Później dobiegły mnie cichutkie szepty, z czasem coraz śmielsze. Przez jeden krótki moment wydawało mi się nawet, że usłyszałam śmiech jakiegoś młodzika. Miałam jeszcze czas na wyjście. Za kilka minut miałam stanąć przed całym oddziałem osób w wieku zbliżonym do mojego. To już nie była msza dla czternastolatków, którzy byli tu parę miesięcy temu, ni dla mężczyzn wiekiem zdecydowanie podobnym mojemu ojcu.
Znów poczułam dotyk ciepłych rąk starszej kobiety. Poprawiała wiązania góry szaty tam, gdzie ja sama nie mogłam dosięgnąć. Kątem oka dostrzegłam precyzyjne ruchy jej dłoni, tak doświadczonych przez lata.. Dwa głębokie wdechy wystarczyły, by serce wróciło do normalnego tempa. Krótkie przywitanie, modlitwa, śpiew i podziękowania za przybycie. Cztery rzeczy, które powinnam bez problemu wykonać w przeciągu siedmiu, może ośmiu minut. Freya wyjdzie pierwsza drzwiami prowadzącymi wprost przed ołtarz. Później jednak zejdzie z podwyższenia i zajmie miejsce wśród Starszych. Choć tym razem z ich grona obecna będzie tylko ona i pan Lucien. Była to swego rodzaju tradycja, którą obydwie przyjęłyśmy po śmierci Anastazji. Właśnie ona wtedy opiekowała się dwunastoletnią kapłanką, przejmując niektóre z obowiązków jej matki.
Kątem oka dostrzegłam, że rusza ku rzeczonym drzwiom. Dłoń jeszcze szybciutko powędrowała do wargi, jakby chcąc się upewnić, że wszystko jest w najlepszym porządku i, że szminka w odcieniu winnej czerwieni wciąż jest na swoim miejscu. Dopiero wtedy skinęłam kobiecie głową i ruszyłam w ślad za nią, podzwaniając złotymi ozdobami na rękach i nogach. Na twarzy pojawił się doskonale wyćwiczony, melancholijny uśmiech. Omiotłam wzrokiem wszystkich obecnych tutaj żołnierzy.
Nasze spojrzenia znów się spotkały.
I uśmiech na twarzy przybrał szczerego wyrazu.
Natanielku?
Prawie się doczekali~
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz