środa, 4 lipca 2018

Od Celestii – Cd. Nataniela

 Cichy świergot ptaków w połączeniu z szumem drzew i rzeki, płynącej nieopodal działały wręcz zbawiennie na zszargane nerwy. Z szatą zadartą w górę omijałam wystające z ziemi gałęzie i krzaki, by nie uszkodzić delikatnego, krwistoczerwonego materiału. Wybrałam dziką, leśną ścieżkę pogodzona z ewentualnymi tego konsekwencjami. Wolałam iść tędy i zapewnić sobie uniknięcie spotkania z Lorcanem, znanym także jako mój sześćdziesięcio-kilku letni narzeczony. 
 – Piąta żona.. – warknęłam sama do siebie, przypominając sobie słowa pana Vanserry. – Wolne żarty.
 Ze wściekłością pchnęłam świątynne drzwi, chwilę później przywołując się w myślach do porządku. Ten stary budynek nie był niczego winien. I nie powinnam wyżywać na jego ścianach swojej złości. Drewniane wrota zamknęłam z podobną mi delikatnością, jeszcze muskając stare, grube deski opuszkami palców. Jakby na przeprosiny. Odwróciłam się przodem do niskiej fontanny, stojącej na środku wolnej przestrzeni, a wspomnienia uderzyły mnie jak z procy.
 A raczej, jak mokra szmatka, którą rzucił białowłosy dwunastolatek wprost między oczy drobnego blondyna.
 Wszystkie negatywne uczucia uleciały, zastąpione lekkim uśmiechem, jakby melancholijnym. Przez ten jeden dzień, który z czystego przypadku spędziłam z trójką chłopców śmiałam się więcej razy, niż przez resztę swojego życia. Jednak ponownie upomniałam się w myślach– miałam przygotować miejsce do błogosławieństwa, a nie zatracać się w miłych chwilach z przeszłości. Znów. 
 Ale jednak.. Tak wyrośli! Białowłosy przecież był kiedyś mojego wzrostu! Ba, był nawet najniższy z ich całej trójki. A teraz? Przerósł ich niemal o głowę, dorównując generałowi. A ja? Podrosłam jeszcze z dziesięć centymetrów i dupa, jak byłam, tak jestem mała. Nawet pan Lucien czasami stroi sobie z tego żarty.. Przez myśl przebiegł mi zakład, który zawarłam dzień przed wyjazdem chłopców ze wsi. Zaśmiałam się ze swojej własnej, dwunastoletniej głupoty i mój dziecięcy głosik – Na pewno nie będziesz taki wysoki! Dobra, zakład! Idę na to! 
 Z zamyślenia wyrwało mnie skrzypnięcie starych drzwi i ruda głowa, mocno przyprószona siwizną. 
 – Przyszedłem sprawdzić, czy tutaj jesteś – oznajmił pan Vanserra, śląc mi przepraszający uśmiech. – Przybyłem, zobaczyłem, więc mogę cię zostawić. Mam jeszcze kilka spraw do zrobienia, więc mam nadzieję, że nie będziesz mi miała za złe tego, że nie pomogę ci w sprzątaniu..
 – Tak, panie Lucienie. Tak czy siak nie mogłabym pana o to prosić, zważywszy na wiek – odpowiedziałam troskliwym tonem i uniosłam lekko kąciki ust, jakby na potwierdzenie swoich słów. 
 Ten tylko westchnął z ulgą i zniknął równie szybko, jak się pojawił. A ja, w końcu wyrwana ze świata wspomnień, wzięłam się za doprowadzenie sakralnego miejsca do stanu względnej używalności.
 Ze schowka, skrytego za ścianą wybudowaną dwa, może dwa i pół metra od ołtarza, wyjęłam niską drabinę. Ułożyłam ją tuż przed drzwiami, by odpowiednio ułożyć czerwony materiał, mający opadać po obydwu ich stronach. Jednak nie było mi to do końca dane. Ku mojemu zaskoczeniu, ktoś otworzył drewniane wrota, zaburzając mocno równowagę moją, i drabiny. Niestety, jako, że drabina gałęzią drzewa nie była, nie udało mi się utrzymać na majtającym się w tę i we w tę przedmiocie i runęłam w dół, gotowa na bliskie spotkanie zadka z kamienną podłogą. Ale, ale..
 Wylądowałam w czyiś ramionach.
 Dokładniej w silnych ramionach białowłosego chłopaka, zdziwionego równie mocno, jak ja.

NATANIELU? Wybawicielu lecących?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy