× CELESTIA ANASTAZJA LUDENBERG – dziewiętnastoletnia, pełnoprawna kapłanka Terrasenu. Osierocona 7 lat temu. Opiekę nad nią sprawuje Rada Starszych. ×
Poprawiłam wstążkę na szyi, trzymającą szatę w ryzach i ruszyłam wolnym krokiem tuż za Lucienem – jedynym Starszym, który nie traktował mnie jak rzeczy, a żywą, dorosłą osobę. Jednym uchem słuchałam tego, co do mnie mówi, wyłapując z tego jakieś pojedyncze słowa.
– ..Przybywa do nas oddział ze stolicy. Mają sprawdzić.. – zawiązałam kokardkę na karku nieco mocniej, by upewnić się, że ta nie puści. Kątem oka dostrzegłam kolumnę bieli, dumnym krokiem zbliżającą się ku granicy wsi. Westchnęłam ciężko, mając nadzieję, że tym razem nie będą to żołnierze po czterdziestce, z którymi nie da się zamienić słowa. Jedynie z nimi, z wojskowymi ze stolicy, pozwalano mi rozmawiać. Zwykli mieszkańcy wsi nie mogli dostąpić tego zaszczytu, bo zabraniało im tego prawo. Phi, kto to wymyślał? Żeby nie móc życzyć komuś nawet dobrego dnia, bo tak mówi jakaś stara książka..
– Mam rację, prawda? – zagadnął nagle starzec.
– Tak, tak. Zawsze ma pan rację – przytaknęłam z niepewnym uśmiechem, patrząc wprost w oczy pięćdziesięciolatka.
– Właśnie obraziłem twoich zmarłych rodziców i ciebie, a ty przyznajesz mi rację.. – wziął głęboki oddech, kręcąc głową. – Nie możesz być tak zamyślona, Celestio. Zwłaszcza podczas odprawiania powitalnego błogosławieństwa.
Wiem, wiem. Tego nie mogę, tego mi nie wolno, a tego nie powinnam, pomyślałam. Acz pokiwałam głową na znak, że się z nim zgadzam. Zwolniliśmy kroku jeszcze troszkę, jakby dając nieco więcej czasu wojskowym. Stanęłam tuż obok niewysokiego, acz nadal górującego nade mną mężczyzny i splotłam palce dłoni za plecami. W duchu dziękowałam sobie za to, że założyłam szatę w większości wykonaną z przewiewnego woalu. Przynajmniej dzięki temu nie czułam tak gorąca i duchoty, które pojawiły się mimo późnej pory.
– Panie Vanserra, można mieć do pana prośbę? – usłyszałam damski głos gdzieś za sobą.
Pan starszy odwrócił się, skinął głową i zostawił mnie samą. Bezczelność, no! Splotłam ręce na piersi, fukając pod nosem, niczym obrażona kotka i odprowadziłam go wzrokiem, dopóki nie zniknął mi z oczu. Oj, nie miałam zamiaru stać tam osamotniona. Ale nie mogłam liczyć na towarzystwo żadnego ze Starszych. W sumie, tak czy siak odmówiłabym, jeśli nie byłby to Lucien lub Feyra. Myśli swe zamieniłam w czyn i dumnym krokiem ruszyłam w stronę lasu, by znaleźć ukojenie w chłodnych, świątynnych murach. Jednak wcześniej omiotłam jeszcze wzrokiem wyprostowanych mundurowych, którzy z uwagą słuchali dowódcy. Na twarzy każdego z nich malował się chłód i profesjonalizm. Ale, ale.. Jeden z nich mnie dostrzegł, a na jego ustach pojawił się dziwnie znajomy uśmiech.
Te same włosy..
Te same, niezwykłe oczy..
Właśnie z nim, i z dwójką chłopaków stojących po obydwu jego stronach, przed siedmioma laty spotkałam się w świątyni. Odbywali podobno jakąś karę, a ja napatoczyłam się tam przy okazji. Uniosłam lekko kąciki ust, jakby w odpowiedzi na jego gest i pomachałam mu, dzwoniąc złotymi bransoletami. Acz mimo to nie zatrzymałam się, nadal idąc w stronę drugiego domu.
Tam też mogłam na spokojnie przetrawić informację o moim, prawdopodobnym, ślubie z sześćdziesięcioletnim najstarszym ze Starszych. Sama ta myśl wprawiała mnie w mdłości..
NATANIELU? Ni tu ładu, ni tu składu, ale czytać się chyba da :')
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz