※ TOBIAS – Na czas eventu – 23 letni chemik, ochotniczo żołnierz. Wykonuje przeróżne medykamenty, pomagające lekarzom i pielęgniarkom w doprowadzeniu rannych do stanu względnej używalności. Osierocony przez ojca w wieku 13 lat, matka zmarła przy jego narodzinach. Nadal tak samo nieziemsko przystojny i z tatuażami ※
Szybkim krokiem podszedłem do okna i otworzyłem je, by ciemny, duszący dym mógł opuścić laboratorium. Dostałem je na własność zaledwie trzy dni temu, a już prawie bym je zepsuł. Pff, typowe. Przeczesałem dłonią włosy, zostawiając na nich ciemnoniebieską smugę. Kolor ten był także na, wcześniej białym, kitlu i na twarzy, w postaci plamek. Pomyliłem się tylko o 2 mililitry, a to postanowiło eksplodować! Grunt, że wybuch był bezgłośny i objawił się jedynie poplamieniem wszystkiego wokół. I, oczywiście, poranieniem policzka. Zdjąłem z dłoni ubrudzone rękawiczki i rzuciłem na jeden ze stołów, by czystą ręką zetrzeć krew z twarzy. Przecież nie byłbym sobą, gdybym nie dostał probówkowym szkłem, a jakże. Jednocześnie upewniłem się, że siarczan nie dostał się do rozcięcia, bo mogłoby to poskutkować nieprzyjemnym szczypaniem.
– Dlatego kazał mi przynieść apteczkę.. – westchnąłem cicho, dopiero teraz rozumiejąc gadanie starego Havilliard'a, gdy ten odchodził na zasłużoną emeryturę.
Jednak Tobias-zawsze-lepiej-wiedzący stwierdził, że po co i na co to komu, jak tu nic się nie może stać. No i masz ci los, bo się stało.
Krew powolutku i spokojnie skapywała na podłogę, gdy zdejmowałem pobrudzony kitel i zmywałem z twarzy granatowy osad. Chwała architektom, że moje laboratorium było w miarę małe. Temu też nie musiałem marnować połowy dnia na chodzenie od kranu do stolika. Doprowadziwszy się do stanu względnej używalności, wierzchem dłoni starłem irytujący szkarłat z twarzy. Ignorując ciągłe szczypanie, zabrałem się za zmycie substancji z biurka, ściany i podłogi.
Po kilkudziesięciu dobrych minutach rana zaczęła piec. Czyli jednak niebieskawa sól dostała się do rozcięcia.. Z westchnieniem godnym męczennika raz jeszcze starłem krew z twarzy, by z bólem serca opuścić, teraz już, sterylne i wywietrzone pomieszczenie.
Zamknąwszy drzwi na klucz, włożyłem dłonie do kieszeni ciemnych jeansów, jednocześnie nie pozwalając, by czarna koszula się z nich wysunęła. Czułem na sobie rozbawione spojrzenia osób, które mijałem, krocząc przez korytarze. Dopiero młoda Ziegler uświadomiła mi, że we włosach nadal mam granatowe paski. Nie miałem jednak ani ochoty, ani czasu zmywać ich ze swojej głowy. Niby niepozorna ranka, a szczypała i piekła jak cholera. Nieco przyspieszywszy kroku zawitałem do skrzydła szpitalnego i zapukałem w znajome drzwi, mając nadzieję, że nie przeszkadzam. Pani medyk otworzyła je po kilku sekundach, ze szczerym zdziwieniem na twarzy.
– Ee.. Dzień dobry, von Determante. Stęskniłaś się za starym Whitehornem? – parsknąłem na powitanie, wskazując na rozcięty policzek.
DAAARO? Patrz, któż cię odwiedził~!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz