Cała ta scena przepełniona była czymś wcześniej mi nieznanym. Płomienie świec tańczyły w rytm nadawany przez ruchy niespokojnego powietrza. Z każdą mijającą sekundą przyjemny zapach nagrzanego, roztapiającego się wosku przybierał na sile, zamykając mnie w swoich szponach. Przypominał mi o dzieciństwie spędzonym w towarzystwie istot bardziej ludzkich, niż większość kolonistów Nowej Ziemi. Bez zbędnych słów wysłuchałem wypowiedzi mojej towarzyszki, kompletnie oderwany od rzeczywistości. Zamknąłem oczy, oddając się magii chwil przebytych w karmazynowej świątyni.
Świątyni będącej częścią kochanej przeze mnie kobiety. Czymś dla niej ważnym, wręcz mającym symboliczne znaczenie.
Modlitwa trwała, a ja razem z nią, zupełnie zapominając o ojcowskich lekcjach. „Na tym świecie nie ma miejsca na czary i nadzieję. Żyjemy tu i teraz, pozostawieni sami sobie” zwykł mawiać. Zamiast tego oczami wyobraźni ujrzałem kobietę, która pozwoliła mi zaistnieć, płacąc za ten czyn najwyższą cenę. Tę, którą znałem z opowieści snutych przez dziadków, wspominek pijanego Leona chimero, podczas tych nielicznych nocy, gdy spędzał czas w domu. Kasztanowe pasma falowały na wietrze, przysłaniając jej twarz- jedyne, czego nigdy nie mogłem sobie wyobrazić, choć podobno ją przypominałem. „Masz ten sam uśmiech, co twoja mama.” mawiała babcia, zbierając brunatne jagody „Uśmiech mojej drogiej...”
Mortem.
Szybko uniosłem powieki na dźwięk owego słowa. Nieznanego mi wcześniej, lecz niosącego ze sobą zgrozę, wręcz przyprawiającego o gęsią skórkę. Chciałem ponownie ująć dłonie dziewczyny, poczuć to przyjemne ciepło, dzięki któremu czułem się bezpiecznie. Tylko tamto... Biegało w tę i z powrotem, nie dając mi spokoju. Odważyłem się na spojrzenie wprost w niezwykłe oczy Celestii. Przepełnione miłością, ale i dziwnie zmartwione.
Ile jeszcze przede mną ukrywała? Czym zaskoczy mnie następnym razem?
Cisza narastała wraz z upływającymi sekundami, piętrząc się niebagatelnie. Jednak nie było w niej nic ciężkiego, przynajmniej z mojej perspektywy. Wystarczył jeden niepewny krok w przód, bym przybrał maskę dawnego siebie. Uniosłem kąciki ust, widząc wyczekiwanie malujące się na twarzy jasnowłosej. Wyciągnąłem do niej rękę, ujmując bladą dłoń. Tak delikatnie, jakby zaraz miała rozsypać się na miliony kawałeczków. Kłaniając się, złożyłem na niej krótki pocałunek, jakbym dziękował dziewczynie za troskę. Ani na moment nie spuściłem wzroku z jej tęczówek.
Mortem.
Szybko uniosłem powieki na dźwięk owego słowa. Nieznanego mi wcześniej, lecz niosącego ze sobą zgrozę, wręcz przyprawiającego o gęsią skórkę. Chciałem ponownie ująć dłonie dziewczyny, poczuć to przyjemne ciepło, dzięki któremu czułem się bezpiecznie. Tylko tamto... Biegało w tę i z powrotem, nie dając mi spokoju. Odważyłem się na spojrzenie wprost w niezwykłe oczy Celestii. Przepełnione miłością, ale i dziwnie zmartwione.
Ile jeszcze przede mną ukrywała? Czym zaskoczy mnie następnym razem?
Cisza narastała wraz z upływającymi sekundami, piętrząc się niebagatelnie. Jednak nie było w niej nic ciężkiego, przynajmniej z mojej perspektywy. Wystarczył jeden niepewny krok w przód, bym przybrał maskę dawnego siebie. Uniosłem kąciki ust, widząc wyczekiwanie malujące się na twarzy jasnowłosej. Wyciągnąłem do niej rękę, ujmując bladą dłoń. Tak delikatnie, jakby zaraz miała rozsypać się na miliony kawałeczków. Kłaniając się, złożyłem na niej krótki pocałunek, jakbym dziękował dziewczynie za troskę. Ani na moment nie spuściłem wzroku z jej tęczówek.
— Dziękuję za modlitwę. I... Pięknie ci w czerwieni, Celestio.
CELESTIO?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz