sobota, 16 czerwca 2018

Od Dary

 Powroty z frontu, zwłaszcza po ta długim czasie, były niezwykle trudne. Przestawienie się z wojennej rzeczywistości na świat pozbawiony trosk, stanowiło spore wyzwanie. Zwłaszcza, jeśli czekała na ciebie matka, patrząca z wyższością i nieskrywaną satysfakcją na swoje dziecko. Czyste, niemalże nietknięte przez wrogie łapska. A jednak naznaczone cienkimi, głębokimi liniami precyzyjnych cięć. Wciąż krwawiących, stających się źródłem potęgi nietypowego żołnierza. Ostatni raz odważyłam się spojrzeć na prawą rękę, skąpaną w czerwieni. Rany zadane przez samą siebie. Nie z powodu depresji czy innych absurdów. Magia krwi, to straszliwy dar. Bandaż prawie sięgnął obręczy barkowej, zakrywając dowody mojej winy. Zżerana przez negatywy, wciąż starałam się uśmiechać. Bowiem po cóż marnować czas na smutek? 
 Kiwnęłam głową, słysząc słowa mojego prywatnego lekarza. Powinnaś tonować, straciłaś bardzo dużo krwi. Rany są zbyt małe, by szyć, ale znam kogoś, kto może ci pomóc... Poruszyłam kilka razy palcami, by zaraz potem odepchnąć się od szpitalnego łóżka, wylądować na kafelkowej podłodze. Odebrałam od wątłego mężczyzny kartkę i sokopodobne coś naszpikowane antybiotykami, kwitując to jedynie uniesieniem kącików ust. Wyprostowałam się dumnie. Mówili, że przypominałam wtedy matkę. Oj cholernie ją przypominałam. Ale tylko w tym. Kilka pewnych kroków, byleby wydostać się z dusznego pomieszczenia. Potem złapały mnie lekkie zawroty głowy, przyozdobione cichą wiązanką przekleństw. Spojrzałam na kawałek papieru.
 — Tobias Jeffrey Whitehorn— wymruczałam pod nosem— pięćdziesiąt jeden, przyspieszone gojenie ran.
 Koleś, za którym szalała większość dziewczyn w moim wieku. I nie tylko, starsze też się zdarzały. Spotkałam się z nim jeden jedyny raz, kiedy to powierzono mi jakże ważną misję- oprowadzenie jegomościa po kwaterze głównej plus zakwaterowanie. Miał takie smutne oczy... Wzruszyłam ramionami, odpędzając wszelkie zbędne myśli. Skupiłam się na prostym, w miarę stabilnym chodzie. Całe szczęście, że jego pokój nie znajdował się jakoś wielce daleko. Otworzyłam butelkę, powoli sącząc gorzkawy płyn, podobno mający smak świeżych jabłek.
 — Gówno prawda, smakuje jak szczyny— fuknęłam, przystając na chwilę przed drzwiami. Poprawiłam jeszcze sportowy stanik, by przypadkiem nic nie wyskoczyło i wśliznęłam się do pomieszczenia.— Dobry dzionek, panie profesorze! Tanwe mnie tu skierował po...— Spojrzałam jeszcze raz na karteczkę.— Coś tam, coś tam na przyspieszone gojenie się ran, z gór...
 Przyłożyłam dłoń do czoła, czując, jak mięśnie przygotowują się do wiotczenia. Jeszcze zdążyłam oprzeć się o framugę, udając, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
 — Z góry dziękuję— sapnęłam, posyłając mu uśmiech. 
 Rozczapierzone, krucze włosy, kitel i nienaganna postawa... Może jednak dziewczyny miały rację. Albo to przez utratę krwi. Tak, to przez to.

⸤TOBIASIE?⸣

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy