piątek, 29 czerwca 2018

Od Nataniela do Celestii

⸤NATANIEL ALMA CHIMERO- dziewiętnastoletni syn druidzkiej kobiety i generała Leona Adama Chimero. Od dziesiątego roku życia szkolony, w wieku piętnastu lat dołączył do grona ochotniczych wojskowych.⸣

 Chłodny, wieczorny wiatr muskał rozgrzaną skórę na odsłoniętej szyi, niosąc ukojenie po dniu spędzonym na przemierzaniu pustynnych terenów. Tylko po to, by zawitać na prowincji, z dala od domowych wygód. Na przedzie szyku stał mężczyzna, którego twarz szpeciła okropna blizna obejmująca prawą połowę twarzy. Przerażający, pewny siebie pięćdziesięciolatek, patrzący na świat jednym, krwistym okiem. Drugie bardzo dawno temu zostało uszkodzone przez bullgora, objęła zimna szarość. Bezlitosny dowódca, sprawujący opiekę nad, o wiele od siebie młodszymi, członkami oddziału wypadowego. A za nim młody chłopak, będący obrazem Leona sprzed bliskiego spotkania z psowatym. Dorównujący wzrostem młodzieniec, nieskalany przez szramy, pomimo sporego bagażu doświadczenia. Ukochany synek, zrodzony ze związku niemającego prawa bytu. Po matce pozostały mi jedynie nitki znamion, pulsujących zielenią i czerwienią w rytm bicia serca. Plus gotowałem się od środka przez to cholerne słońce, ale to tak swoją drogą.
 Ukradkiem rozglądałem się na boki, próbując zorientować się, gdzie prowadzono naszą grupę. Jedno wiedziałem na pewno- to nie była moja pierwsza wizyta w tej osobliwej wiosce, przepełnionej magią i tajemnicą. Zawitałem tu jako podlotek, zaledwie dwunastoletni, w ramach wycieczki krajoznawczej, ale też zapoznania się z obowiązkami czynnego żołnierza. Dużo zmieniło się przez te siedem lat, tak w mieścinie, jak i we mnie samym. Aż głupio przyznać, ale ostatniego dnia wraz z Javem i Olkiem zbiegliśmy opiekunom, by urządzić sobie kąpiel w rzeczce. Czysto teoretycznie, bowiem skończyło się to na wpadnięciu w łapy starszyzny tego cudownego miejsca oraz przymusowej pomocy przy sprzątaniu świątyni, w ramach zadośćuczynienia za swoje przewinienia. Po dziś dzień pamiętam ten gorzki smak publicznego upokorzenia, kiedy maszerowaliśmy z wiadrami przez całą drogę od obozu do starego budynku, czemu towarzyszyły głośne śmiechy i nieprzychylne żarty ze strony rówieśników. 
 Ale przynajmniej miałem okazję wymienić kilka słów z dziewczynką w szkarłacie, tak bardzo wtedy zaprzątającą główkę podlotka. Stała się pierwszym obiektem westchnień, mocno wwiercając się w moją pamięć. Drobna, delikatna uczennica, naznaczona tatuażami. I te jej dziwne oczy, patrzące w głąb duszy tak uważnie, że to aż przerażające...
 Krótki, ostry rozkaz generała Chimero. Kolumna stanęła na baczność, wpatrując się w pustkę. Rozpoczął swój wykład o zachowaniu w stosunku do tutejszych, szacunku dla ich wierzeń, różnicach kulturowych pomiędzy osobami ze stolicy, a tymi żyjącymi na prowincji. I wtedy gdzieś za nim mignęło coś jaśniutkiego, dziwnie znajomego. Serce zabiło mocniej, gdy ujrzałem postać w czerwieni, kroczącą dumnie. Już nie dziewczynkę, a poważną kobietę. Korzystając z chwili ojcowskiej nieuwagi, moja twarz zmieniła oblicze z tego zimnego, profesjonalnego na przyjazne. Posłałem jej uśmiech, w głębi serca licząc, że kojarzyła tego dzieciaka, z którym ścierała kurze.
CELESTIO?

Od Dary c.d. Tobiasa

⦏ DARA von DETREMANTE- dwudziestoletnia pani doktor, parająca się magią krwi. Sprawiająca pozory anioła córeczka Zera i Desiderii von Detremante, wręcz ich oczko w głowie. Prawdziwą twarz pokazuje jedynie najbliższym przyjaciołom- tę pewną siebie, stanowczą, lubiącą się śmiać kobietę. ⦐


 Nerwowe szuranie długopisu o jedną z licznych kart zeszyciku. Dziwnie głośny szum wentylatora, ratującego mnie przed roztopieniem się w niewielkim gabinecie. I stukanie obcasa o płytki. Wszystko to burzyło spokój, jaki zapanował po odebraniu pokiereszowanego żołnierza. Kitel, obficie naznaczony czerwienią, wylądował w koszu na śmieci, razem z rękawiczkami i pończochami. Zostałam jedynie w pantoflach i sukience, której niestety na zmianę nie miałam, szefostwo raczyło poskąpić. Przez cały ten czas próbowałam ignorować szkarłat, zdobiący niegdyś nieskazitelny materiał. Dla bezpieczeństwa mojego i pacjentów z wyprzedzeniem odwołałam wszelkie wizyty, nawet te niecierpiące zwłoki. Mimo wszystko Bóg jeden wie, jakie cholerstwa mógł w sobie nosić panicz Giorginno i jego zainfekowane, bullgorowe rany. Założyłam za ucho ciemne pasmo, od kilku minut bezczelnie opadające na czoło, jakby chciało dopełnić wątpliwego piękna dnia dzisiejszego.
 — Jezusie, Maryjo i wszyscy święci, co ja mam tu nagryzmolić?
 W gruncie rzeczy papier pozostawał pusty, pomijając personalia osobnika składanego do kupy. Tak rzadko nie udawało mi się nic wskórać, pomimo usilnych starań i ponad godzinnych prób zatamowania krwotoku. Nawet moc nie zdołał... Potok myśli przerwany został przez rytm wybijany o drewniane drzwi. Rozniósł się on po całym pomieszczeniu, dołączając do długopisu, wentylatora i obcasika. 
 — Kogo znowu niesie? Przecież mówiłam, żeby nikt więcej mi tu nie przyłaził— warknęłam pod nosem, niczym rasowy wilk, poniekąd dając upust emocjom nazbieranym od samego rana.— Ci praktykanci są bezużyteczni, nic nie potrafią porządnie zrobić!
 Odepchnęłam się od sporego biurka, wstając szybko. Jak Boga kocha, jeśli to następna z matek trzęsących się nad dzieciarnią- zaduszę gołymi rękoma. Ułożyłam dłoń na chłodnej klamce, biorąc głęboki wdech. W powietrzu jeszcze unosił się ten nieprzyjemny, metaliczny zapach, teraz ze zdwojoną siłą nokautujący mój biedny węch. Nacisnęłam mosiężne cudeńko, gotowa wydrzeć się na potencjalnego gościa, lecz głos uwiązł mi w gardle zaraz po tym, jak otworzyłam drzwi. Kogo, jak kogo, ale jego się tu najmniej spodziewałam, żeby nie powiedzieć wcale. Głupiutkie serce zabiło mocniej, gdy przypadkowo napotkałam chabrowe oczy.
  — Ee.. Dzień dobry, von Determante. Stęskniłaś się za starym Whitehornem?— parsknął bezczelnie, wskazując przy tym na niewielkie rozcięcie.
 — Dzień dobry, panie stary Whitehornie— odparłam, a uśmiech mimowolnie wpełzł na moją twarz.— Znów zrobiłeś sobie kuku, hmm? I do tego niebieskie. Wchodź, wchodź. Przepraszam za... mój aktualny stan, ale wiesz, jak to jest z szefostwem, wiecznie czegoś brakuje.
 Sama podeszłam do jednej z szafek, wyjmując z niej świeże rękawiczki wraz z wacikami i płynami odkażającymi. Plus szczypczykami, tak na wszelki wypadek. Zaraz potem usiadłam na kozetce, tuż obok mężczyzny, bez słowa chwytając jego podbródek i przekręcając twarz tak, bym mogła przyjrzeć się rance. Na pozór czysta, płytka, a jednak miała w sobie niewielkie odłamki szkła, które delikatnie wyjęłam.
 — Kolejny wypadek przy pracy?— zagadałam, kładąc nogę na nogę.— A teraz zaboli, Tobciu.— Leciutko dotknęłam jego skóry mokrym wacikiem, najpierw zbierając krew, a potem starając się o to, by kolejny nie zszedł na zakażenie. Kończąc, odłożyłam wszystko do metalowej miseczki i zdjęłam rękawiczkę z prawej dłoni. Przemyłam swoją skórę wodą utlenioną i dopiero wtedy ułożyłam ją na policzku małego-dużego pacjenta, zasklepiając rozcięcie dzięki magii krwi.

TOBIASIE? Ot pani doktor xD

czwartek, 28 czerwca 2018

Od Tobiasa – Do Dary

TOBIAS – Na czas eventu – 23 letni chemik, ochotniczo żołnierz. Wykonuje przeróżne medykamenty, pomagające lekarzom i pielęgniarkom w doprowadzeniu rannych do stanu względnej używalności. Osierocony przez ojca w wieku 13 lat, matka zmarła przy jego narodzinach. Nadal tak samo nieziemsko przystojny i z tatuażami 


 Szybkim krokiem podszedłem do okna i otworzyłem je, by ciemny, duszący dym mógł opuścić laboratorium. Dostałem je na własność zaledwie trzy dni temu, a już prawie bym je zepsuł. Pff, typowe. Przeczesałem dłonią włosy, zostawiając na nich ciemnoniebieską smugę. Kolor ten był także na, wcześniej białym, kitlu i na twarzy, w postaci plamek. Pomyliłem się tylko o 2 mililitry, a to postanowiło eksplodować! Grunt, że wybuch był bezgłośny i objawił się jedynie poplamieniem wszystkiego wokół. I, oczywiście, poranieniem policzka. Zdjąłem z dłoni ubrudzone rękawiczki i rzuciłem na jeden ze stołów, by czystą ręką zetrzeć krew z twarzy. Przecież nie byłbym sobą, gdybym nie dostał probówkowym szkłem, a jakże. Jednocześnie upewniłem się, że siarczan nie dostał się do rozcięcia, bo mogłoby to poskutkować nieprzyjemnym szczypaniem. 
 – Dlatego kazał mi przynieść apteczkę.. – westchnąłem cicho, dopiero teraz rozumiejąc gadanie starego Havilliard'a, gdy ten odchodził na zasłużoną emeryturę. 
 Jednak Tobias-zawsze-lepiej-wiedzący stwierdził, że po co i na co to komu, jak tu nic się nie może stać. No i masz ci los, bo się stało. 
 Krew powolutku i spokojnie skapywała na podłogę, gdy zdejmowałem pobrudzony kitel i zmywałem z twarzy granatowy osad. Chwała architektom, że moje laboratorium było w miarę małe. Temu też nie musiałem marnować połowy dnia na chodzenie od kranu do stolika. Doprowadziwszy się do stanu względnej używalności, wierzchem dłoni starłem irytujący szkarłat z twarzy. Ignorując ciągłe szczypanie, zabrałem się za zmycie substancji z biurka, ściany i podłogi.
 Po kilkudziesięciu dobrych minutach rana zaczęła piec. Czyli jednak niebieskawa sól dostała się do rozcięcia.. Z westchnieniem godnym męczennika raz jeszcze starłem krew z twarzy, by z bólem serca opuścić, teraz już, sterylne i wywietrzone pomieszczenie. 
 Zamknąwszy drzwi na klucz, włożyłem dłonie do kieszeni ciemnych jeansów, jednocześnie nie pozwalając, by czarna koszula się z nich wysunęła. Czułem na sobie rozbawione spojrzenia osób, które mijałem, krocząc przez korytarze. Dopiero młoda Ziegler uświadomiła mi, że we włosach nadal mam granatowe paski. Nie miałem jednak ani ochoty, ani czasu zmywać ich ze swojej głowy. Niby niepozorna ranka, a szczypała i piekła jak cholera. Nieco przyspieszywszy kroku zawitałem do skrzydła szpitalnego i zapukałem w znajome drzwi, mając nadzieję, że nie przeszkadzam. Pani medyk otworzyła je po kilku sekundach, ze szczerym zdziwieniem na twarzy.
 – Ee.. Dzień dobry, von Determante. Stęskniłaś się za starym Whitehornem? – parsknąłem na powitanie, wskazując na rozcięty policzek.

DAAARO? Patrz, któż cię odwiedził~!

A gdyby tak...

 A gdyby tak historia potoczyła się nieco inaczej? Już bez wojen, krwawych przewrotów czy nienawiści potomków do ich rodziców. Co, gdyby Nowa Ziemia od samego początku trwała niezmieniona, wraz z jednym, szybko rozrastającym się państwem, którego centrum stanowiłby dawno upadły Brooklyn? Seanna- kolebka cywilizacji złożonej z ludzi spełniających swoje pierwotne zadanie, jakim jest ponowne skolonizowanie utraconych terenów. Miejsce, w którym krew nie siała by postrachu. Wręcz przeciwnie, ratowałaby życie. Zaś żołnierze nie musieliby powstawać z martwych, pozostawiając za sobą wdowy i sieroty. Płacz i zniszczenie. Zamęt i panikę... Miejsce, w którym jedynym powodem do lęku byłyby dzikie zwierzęta. Miejsce, w którym każdy nie musiałby bać się o to, co przyniosą następne godziny...
 Gdybać można przez wieki, ale czy nie lepiej jest samemu przekonać się o tym, co przyniosłaby niewielka zmiana przeszłości? Tak oto, na cześć stuknięcia setki postów, powstaje nietypowy event, rozwiewający wszelkie wątpliwości. Odskocznia od wojennych opowiadań powinna każdemu wyjść na dobre, przynieść zupełnie nowe pomysły, ale też dać możliwość spojrzenia na Popioły z troszkę innej strony. Jednak przechodząc do rzeczy:
  • 28.06.2018-27.07.2018, do godziny 23:59 główne opowiadania zostają zawieszone. Może dłużej, o ile wystąpi taka potrzeba.
  • Wszelkie relacje pomiędzy postaciami, obowiązujące w opowiadaniach głównych, przestają istnieć. Autorzy do woli mogą łączyć postacie w oficjalne pary ze sporym stażem lub wręcz przeciwnie- przyjaciele mogą stać się śmiertelnymi wrogami.
  • Szybkie wyjaśnienie: Seanna jest państwem, Brooklyn stolicą, na granicach rozsiane są niewielkie wioski i miasteczka. Wojsko stało się jednym z organów, dbających o bezpieczeństwo obywateli w mieścinach oddalonych od centrum.
Tenebris

Od Tobiasa – Cd. Dary

 Szczęśliwie wybudzony z koszmaru, ruszyłem ku drzwiom sennym krokiem. Włączyłem światło, by lepiej widzieć ewentualnego gościa i otworzyłem drewniane wrota. Przytomność wróciła, jakby ktoś strzelił palcami. W ostatniej chwili złapałem zakrwawioną dziewczynę, by ta nie rąbnęła sobą o podłogę i wziąłem ją na ręce. Tak, jak kilka godzin temu. Zdecydowałem się ułożyć ją na miękkiej pościeli, zupełnie ignorując fakt, że ta, podobnie jak moja pierś, będzie ubrudzona szkarłatem.  Marszcząc brwi podszedłem do szafki i wyjąłem z niej dość okazałe pudełko z różnymi medykamentami. Położyłem je na ziemi, tuż obok łóżka i delikatnym ruchem rozwiązałem materiał na jej ręku. Powoli i ostrożnie go zdjąłem, by w jakiś sposób nie naruszyć rany jeszcze bardziej. Zanim przystąpiłem do prawidłowej pracy, zmoczyłem kilkanaście chusteczek, by móc obmyć skórę wokół okazałego rozcięcia. Dopiero wtedy wziąłem się za zrobienie szwów z poliglikolidu. W myślach przekląłem wcześniejszego siebie. Za to, że wtedy nie pomyślałem o szyciu. Koniec końców rana nie była duża, ale cholernie głęboka. Skończyłem po dwóch, może trzech minutach. Wtedy też zdecydowałem się na podanie jej witaminy K, by zapewnić krzepnięcie krwi, ale też zatrzymać krwawienie. Na zakończenie, jeszcze przed powtórnym założeniem bandażu, ponownie posmarowałem maścią, zamkniętą już, ranę. Po całej zabawie w pana doktora ułożyłem, ledwo co przytomną, dziewczynę nieco wygodniej na łóżku i nakryłem ciemną kołdrą. W duchu podziękowałem sobie, że położyłem się wcześniej spać i pościel była w miarę nagrzana.
 – Dzisiaj śpisz u mnie. Twój organizm musi się zregenerować, bo straciłaś dużo krwi – wyjaśniłem cicho, mając nadzieję, że usłucha.
 Sam zaś zmyłem szkarłat z palców, znów przeklinając własną głupotę. Nie założyłem rękawiczek, ani nie wyczyściłem wcześniej rąk. Miałem nadzieję, że przez to do jej rany nie wda się żadne zakażenie. Później jeszcze włożyłem pudło na miejsce. Dopiero upewniwszy się, że z Darą jest wszystko we względnym porządku, wyjąłem z szafy ciemny, prawie czarny koc i ułożyłem się na fotelu w kącie pokoju. Wtedy zdałem sobie sprawę, dlaczego serce tak szybko bije. W pierwszej chwili ciemnowłosa do złudzenia przypomniała mi Annę. Szkarłat tak szybko rozrastał się na jej płomiennych włosach, gdy ta wpadła w moje ramiona..

DARO?

wtorek, 26 czerwca 2018

Od Celestii – Cd. Nataniela

 Pełna prędkość, 310 km/h. Przyjemny wiatr we włosach, nieco skrępowanych przez gumkę i kask. Słońce, przebijające się przez wierzchołki pojedynczych drzew, rosnących po obydwu stronach zakurzonej drogi. I nagle.. Zgrzyt metalu w motocyklu. Nagłe zatrzymanie maszyny. Przekoziołkowałam kilka dobrych metrów. Przed oczami pojawiła się mętna czerwień, a później czerń. Jednak wcześniej.. Dziwnie znajomy chaber i chłodny uśmiech.
Miarowe, ciche kapanie potęgowało ciągły ból głowy. Uniosłam powieki, by moment później z powrotem je przymknąć, podrażnione porannymi promieniami słońca, bestialsko wpadającymi do pomieszczenia. Napięłam mięśnie, chcąc wstać. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że usadowiono mnie na krześle, do złudzenia przypominającym elektryczne. Nawet nadgarstki, przedramiona, kostki i uda były spętane skórzanymi pasami. Gdy oczy przyzwyczaiły się do ostrego światła, omiotłam pomieszczenie wzrokiem. Ze ścian, dawniej błękitnych zdążyła odpaść niemal cała farba. Śmierdziało w nim stęchlizną, krwią i czymś nieprzyjemnie drażniącym nos. Jedynymi źródłami światła było okno z wybitą szybą i stara, zzieleniała lampa, w której migała żarówka. Po kilku sekundach dostrzegłam postać, siedzącą dokładnie naprzeciw mnie. Rosły mężczyzna z kruczymi włosami i chabrowymi oczami. Odziany w biały kitel, zabrudzony krwią. Dopiero wtedy poczułam rwący ból nad lewą brwią i pokrótce przypomniałam sobie wypadek.
 – W końcu możemy zaczynać – odezwał się nagle, lekko zachrypniętym głosem, po czym podniósł się z drewnianego stołka.
 Odwrócony do mnie plecami, nie wydawał się tak groźny. No, może oprócz wzrostu. I tych szkarłatnych plam na czystej bieli. Wzrok z jego pleców przeniosłam na spętane nadgarstki. Pas zaciśnięty był tak mocno, że krew ledwo co docierała do dłoni. Podobnie zresztą, jak w stopach.
 Savey będzie zła, przebiegło mi przez myśl. Nie dość, że nie wykonałam swojej misji, to jeszcze nie wrócę planowo. Miałam ochotę przetrzeć twarz ręką, by nieco otrzeźwić umysł. Jednak każdy, nawet najdrobniejszy ruch ręką wiązał się z bólem, przypominającym wbijanie igiełek w moją dłoń. Moją uwagę od kończyny odwrócił chrobot pióra na papierze, skwitowany cichym westchnieniem mężczyzny.
 – Szósty lipca 2219 roku. Rozpoczynamy pierwszy dzień eksperymentu – ponownie usłyszałam głos mężczyzny, który nadal wydawał mi się jakoś znajomy.
 Z milczeniem przypatrywałam się jego poczynaniom, jakby nie dając mu satysfakcji z ewentualnego krzyczenia i wołania o pomoc. Dopiero, kiedy w jego ręku zobaczyłam strzykawkę z czerwonawym płynem, serce przyspieszyło biegu. Moja matka robiła dokładnie to samo. Szpikowała mnie różnym dziadostwem, by mój organizm się na nie uodpornił. Przygryzłam policzek od środka i zmarszczyłam brwi, czując, jak igła przebija skórę, a później żyłę. Ciało zaczęło powoli drętwieć, począwszy od ręki, do której wstrzyknął mi specyfik, przez klatkę piersiową, aż na stopach kończąc. Dopiero wtedy doszło do mnie, że siedzę tutaj już od dwóch dni. Podczas których bogowie wiedzą, co się ze mną działo.

NATANIELU?

niedziela, 24 czerwca 2018

Od Dary c.d. Tobiasa

Przez cały czas milczałam, zaskoczona takim obrotem wydarzeń. Przecież przyszłam tu tylko po maść, a nie na ponowne badanie i dużą dozę zakłopotania błędem nas obojga. Powoli huśtałam nogami, zdecydowanie zbyt niska do siedzenia na kozetce, uważnie wyłapując każde ze słów wypowiedzianych przez ciemnowłosego. Gdybyś tylko wiedział, jaka jest prawda... przeszło mi przez myśl, Wtedy oszczędziłbyś sobie komentarzy o moim zachowaniu. Zadarłam głowę w górę, ukrywając intensywnie czerwone tęczówki pod osłoną powiek. 
Gdybyś tylko wiedział... 
Jednak nie odważyłam się wypuścić okrutnej prawdy na światło dzienne. Obcą osobę i tak mało obchodzi moje jestestwo. Zamiast sprzeciwów, jedynie przytakiwałam posłusznie, niczym laleczka w rękach mistrza. Przygryzłam policzek od środka, odpychając od siebie skutki pulsującego bólu. Zupełnie tak, jakby miliony igiełek wbijały się jedna po drugiej w to samo miejsce. Wykrzywiłam usta w beztroskim uśmiechu, zaciskając palce na krawędzi siedziska. Zsunęłam się z niego, zaraz po tym, jak pan doktorek skończył robotę i wcisnął mi pojemniczek z przyjemnie pachnącą maścią. Otworzyłam oczy, rzucając mu ostatnie, pożegnalne spojrzenie, bez słowa tuptając do wyjścia. Wyprostowana, pewna siebie, uparcie ignorująca uczucie dojmującej słabości. Będąc tuż przy drzwiach, ułożyłam dłoń na framudze, kątem oka po raz ostatni zerkając na mężczyznę.
— Dzięki za wszystko i... Wydoroślałeś, Whitehorn, od czasu dołączenia do nas. Już nie jesteś tak paskudny, jak wtedy— rzuciłam zaczepnym tonem, opuszczając duszne pomieszczenie.
•⸱⸱•⸱⸱•⸱⸱•
 Obudziło mnie dziwne uczucie. Zupełnie, jakbym odlatywała na maleńkim obłoczku, przyozdobionym kującymi drobinkami, wbijającymi się w prawą stronę mojego ciała. Podniosłam się do siadu, w zarodku zduszając okrzyk bólu. Cała pościel lepiła się, przyozdobiona ogromną, ciemną plamą. Zeszłam z łóżka, a nogi nagle zapragnęły wszcząć strajk. Zacisnęłam zęby, uparcie brnąc naprzód, do włącznika światła. Tylko po to, by zrozumieć, czym było to tajemnicze zabrudzenie. Złapałam się za ramię obwiązane szkarłatnym bandażem. Musiałam naruszyć ranę podczas snu, nie było innej opcji. Ale że wcześniej się nie obudziłam? I dlaczego ta cholerna moc musi strajkować akurat w takim momencie? Zaklęłam szpetnie, stawiając niepewne kroki na zimnych panelach, a potem płytkach. Czułam, jak pojedyncze kropelki ściekają na posadzkę, wyznaczając ścieżkę od mojego pokoju, aż do najbliższej z kwater medyków. Z trudem odganiałam mroczki, gryząc się w wewnętrzną stronę policzka. Wszystko, byleby tam dotrzeć. Później niech dzieje się, co chce. Pierwszy raz od wielu lat oczy zaszły mi łzami, a gardło ścisnęło się, skutecznie przeszkadzając w mówieniu. Na tyle, na ile było mnie stać, uderzyłam kilka razy dłonią w drzwi. Jak się okazało- niezwykle lekko. Mocniej zacisnęłam palce w miejscu rany, próbując jakoś zatamować krwawienie i utrzymać się na powierzchni. Wrota uchyliły się po minucie, może dwóch. Ujrzałam jedynie światło, szybko zastąpione przez falę czerni i bezwładu.
 — Chyba potrzebuję pomocy...— Zdołałam jeszcze wyszeptać, choć szczerze wątpiłam w to, by cokolwiek usłyszał.
TOBIASIE?

Od Nataniela c.d. Celestii


 Rozkazy wypowiadane ostrym tonem, wprost do ucha, w którym tkwił komunikator. Chwilowy ból związany z wszczepieniem czipu lokalizującego w prawe ramię. Zaciskanie dłoni, gdy ręka dochodziła do siebie. I jasnowłosa pielęgniarka, ukradkiem wciskająca mi ciężki drobiazg, szepcząc cichutko imię mojej ukochanej. Srebro lśniło w wątłym świetle pojedynczych lampek namiotu sanitarnego. Cichutkie cykanie boleśnie przypominało mi o każdej sekundzie przelewającej się przez palce. A mimo to uniosłem kąciki ust w melancholijnym uśmiechu, chowając prezent do kieszeni. Tuż przy sercu. Tam, gdzie skrywałem wszystko to, co dla mnie najcenniejsze. 
Wstałem z polowego łóżka, zakładając kask na głowę. Oczy, przyzwyczajone do półmroku, na chwilę odmówiły mi posłuszeństwa, oślepione przez blask porannego słońca. W oddali słyszałem strzały oddawane z broni maszynowej, od czasu do czasu przerywane nagłymi wybuchami, czy wrzaskiem przepełnionym bólem. Dołączyłem do swojego oddziału, zajmując miejsce tuż przy jasnowłosym Javierze. Smród prochu i posoki przybierał na sile z każdym stawianym przeze mnie krokiem.
  Przegrupować! Zająć pozycje!
 Obrót w przód, szybki krok. Reszta mężczyzn zniknęła w tłumie złożonym z dwóch skrajności- nieskazitelnej bieli oraz głębokiej czerni. Brnąłem na przód, samą swoją obecnością płosząc niektórych wrogów. Potwór, mutant, bękart, zwierzę- oto nieliczne z mian, jakimi wtedy mnie obdarowano. Puszczałem to mimo uszu, śląc żołnierzom Nocnych wesoły uśmiech. Uśmiech kogoś, dla kogo walka była niczym fraszka igraszka, coś zupełnie zwyczajnego. Dwa czerwone punkciki mignęły gdzieś obok, czemu towarzyszył krzyk przeszywający człowieka na wskroś. Odwróciłem się w ostatniej chwili, dziękując Bogu za refleks. Utwardzona, ostra jak brzytwa krew z łatwością pokonała barierę munduru. Tam, gdzie znajdowało się serce, bijące niebezpiecznie szybko. Odskoczyłem w tył, słysząc szczęk zegarowego mechanizmu, zwiastujący koniec żywota prezentu. Szybki zamach, uderzenie w skroń. Ciemne włosy falowały w powietrzu, kiedy młoda von Detremante leciała w dół, ogłuszona mocnym ciosem. A wraz z nią niewielka karteczka, która wyleciała z przeciętej kieszonki. Złapałem papierek, kompletnie ignorując wrogów.
 Obserwują mnie. Kocham cię, Nat.
 Nie wiem, czy to adrenalina, czy wyuczone opanowanie, jednak zdołałem bezpiecznie wycofać się z ruchliwej masy. Serce biło jak szalone, zaś tych kilka słów rozbrzmiewało w mojej głowie. 
 Od nowa.
 I od nowa.
 Musiałem znaleźć dowódcę, poprosić o zgodę na powrót.

CELESTIO?

środa, 20 czerwca 2018

Od Tobiasa – Cd. Dary

   Gwałtownym ruchem otworzyłem okno, pozwalając pomieszczeniu się przewietrzyć. Dym właściwie mi nie przeszkadzał. Ba, nawet ładnie pachniał – leśnymi owocami. Ale w pokoju było zbyt siwo, by móc cokolwiek zrobić. Poprawiłem kitel, który przykrywał czarną koszulkę i wychyliłem się lekko, opierając się na parapecie z zamiarem odpalenia papierosa. Jednak coś, a raczej ktoś, przeszkodził mi w tym. Odwróciłem się w stronę drzwi, słysząc, jak te się otwierają. Pierwszym, co dostrzegłem, były krwistoczerwone oczy, skryte pod kurtyną czarnych rzęs. Puściłem większość jej słów mimo uszu. Dotarło do mnie jedynie przyspieszone gojenie się ran i to, że panienka mi prawie zasłabła w gabinecie. Natychmiast ku niej podbiegłem, by w razie czego móc ją złapać. Przybrała postawę mówiącą, że nic jej nie jest, acz oczy mówiły zupełnie co innego. Bez słowa wziąłem ją na ręce. Zaskoczyło mnie to, jak zimna była jej naga skóra w talii. Usłyszałem sprzeciw, acz oczywiście to również zignorowałem. Ułożyłem czarnowłosą na kozetce, przez chwilę przyglądając się jej nieśmiertelnikowi.
 – Cośtam, czyli próba pięćdziesiąt jeden, prawda? – zapytałem, unosząc jedną brew. Ta tylko, jakby obrażona, skinęła głową.
 Cicho westchnąłem, widząc, jak się podnosi. Ale przecież nie jestem jej ojcem – niech robi, co chce. Sięgnąłem do szuflady, wyjmując z niej jasną maść. Po chwili z powrotem odwróciłem się w stronę siedzącej, dokładnie lustrując ją wzrokiem. Nie spuszczała ze mnie spojrzenia swoich krwistoczerwonych tęczówek. Zmarszczyłem brwi, widząc, jak bardzo jest blada. Drugi raz zaś – gdy dostrzegłem bliznę, znikającą pod materiałem spodni i stanika. Bez zbędnych komentarzy przyłożyłem dłoń do jej czoła, badając temperaturę.
 – Wiem, że nie przyszłaś do mnie na badania, Determante, ale wolę się upewnić, że wszystko jest w miarę okej – oznajmiłem, widząc, jak ta otwiera usta. – I ściągaj to – dodałem, odwracając się do niej plecami. 
 Wtedy jeszcze do mnie nie doszło, jak mogła to zrozumieć. Bo w sumie nie wskazałem, o co mi chodzi. Gdy ponownie stanąłem przed nią przodem, nie ogarnąłem, dlaczego nagle jej twarz jest taka czerwona. Ale po chwili zrozumiałem, gdy jedna z jej rąk podążyła ku plecom.
 – Nie! Nie chodzi mi o stanik! – zaprotestowałem, by po chwili cicho odchrząknąć. – Bandaże. Zdejmij bandaże. Chcę nałożyć ci maść – sprostowałem, odkręcając tubkę. 
 Odpowiedziało mi ciche westchnienie, jakby ulgi. Nie wpadłem jednak od razu na to, że odwiązanie supła jedną ręką może być ciężkie. Temu też zrobiłem to za nią dopiero po jakiś trzech, może czterech sekundach.
 – Nakładaj ją trzy razy dziennie, wprost na rany. Początkowo będzie trochę szczypać, ale później przyniesie ulgę. No i powinna być na ręku przy każdej zmianie bandaży, jeśli taka będzie potrzebna. I.. Następnym razem zjedz coś, przed przyjęciem antybiotyków – odezwałem się, nakładając medykament na jej rękę, by po chwili przejść do wiązania świeżego opatrunku. – I staraj się używać mniej mocy, Determante. To cię kiedyś zgubi.

DARO?

Od Celestii- Cd. Nataniela

  Letni, zimny wiatr rozwiewał włosy i chłodził rozgrzane policzki. Wzięłam kilka głębszych wdechów dla uspokojenia rozbieganego serca i rozognionej twarzy. Acz tętno nie było przyspieszone tylko z powodu Nataniela. Uczucie, że ktoś mnie obserwuje wciąż nie dawało mi spokoju. Podążałam wzrokiem za białowłosym, odzianym w szary mundur, dopóki ten nie zniknął w tłumie. Dopiero wtedy pozwoliłam sobie na spojrzenie gdzieś w dal, z trudem widząc coś w ciemności. Jednak udało mi się dostrzec czyjś ruch. Przygryzłam wargę i gwałtownie pokręciłam głową, gdy poczułam ciężar w kieszeni munduru. Cholera, wiedziałam, że o czymś zapomniałam! Od razu zerknęłam w stronę, w którą udał się białowłosy. Na szczęście, miałam jeszcze troszkę czasu. Szybkim krokiem wmaszerowałam do budynku i porwałam ze stołu kartkę, urywając z niej malutki kawałeczek. 5 słów, złożenie jej w kostkę i schowanie w srebrnym, kieszonkowym zegarku. Wszystko to zajęło mi mniej, niż trzy minuty. Z głośnym westchnieniem opuściłam pomieszczenie, by po chwili ponownie znaleźć się na zewnątrz. Korzystając z tego, że nadal trwało odliczanie, dobrnęłam do jednego z lekarzy polowych, stojącego najbliżej i wręczyłam mu zegarek ze słowami Przekaż, proszę, Natanielowi. I czym prędzej oddaliłam się ku motorowi, który został mi przydzielony dzisiejszego ranka. Rzuciłam ostatnie spojrzenie na ukochanego, starając się wyłapać każdy szczegół jego profilu. Wiedziałam, że długo się nie zobaczymy.
  Poprawiłam czarne, skórzane rękawiczki, wchodząc na równie ciemną maszynę. Upewniłam się, że broń jest prawidłowo zamocowana na moich plecach, a nieśmiertelnik widoczny. Symbolicznie ucałowałam trzy palce, by po chwili przytknąć je do ziemi i odpaliłam silnik, którego ryk wydał mi się głośniejszy, niż kiedykolwiek. Marszcząc lekko brwi założyłam na głowę kask i przekręciłam prawą manetkę, ruszając przed siebie – na północ, z dala od frontu i Nataniela.
 Dziwne uczucie nadal nie znikało. Wiedziałam, że nikt nie ma szans na dostrzeżenie mnie, gdy jechałam prawie 250 km/h. Acz instynkt brał górę. Myślami wróciłam do kartki, skrytej pod osłoną zegarka.
 Obserwują mnie. Kocham Cię, Nat.

NATANIELU?

sobota, 16 czerwca 2018

Od Dary

 Powroty z frontu, zwłaszcza po ta długim czasie, były niezwykle trudne. Przestawienie się z wojennej rzeczywistości na świat pozbawiony trosk, stanowiło spore wyzwanie. Zwłaszcza, jeśli czekała na ciebie matka, patrząca z wyższością i nieskrywaną satysfakcją na swoje dziecko. Czyste, niemalże nietknięte przez wrogie łapska. A jednak naznaczone cienkimi, głębokimi liniami precyzyjnych cięć. Wciąż krwawiących, stających się źródłem potęgi nietypowego żołnierza. Ostatni raz odważyłam się spojrzeć na prawą rękę, skąpaną w czerwieni. Rany zadane przez samą siebie. Nie z powodu depresji czy innych absurdów. Magia krwi, to straszliwy dar. Bandaż prawie sięgnął obręczy barkowej, zakrywając dowody mojej winy. Zżerana przez negatywy, wciąż starałam się uśmiechać. Bowiem po cóż marnować czas na smutek? 
 Kiwnęłam głową, słysząc słowa mojego prywatnego lekarza. Powinnaś tonować, straciłaś bardzo dużo krwi. Rany są zbyt małe, by szyć, ale znam kogoś, kto może ci pomóc... Poruszyłam kilka razy palcami, by zaraz potem odepchnąć się od szpitalnego łóżka, wylądować na kafelkowej podłodze. Odebrałam od wątłego mężczyzny kartkę i sokopodobne coś naszpikowane antybiotykami, kwitując to jedynie uniesieniem kącików ust. Wyprostowałam się dumnie. Mówili, że przypominałam wtedy matkę. Oj cholernie ją przypominałam. Ale tylko w tym. Kilka pewnych kroków, byleby wydostać się z dusznego pomieszczenia. Potem złapały mnie lekkie zawroty głowy, przyozdobione cichą wiązanką przekleństw. Spojrzałam na kawałek papieru.
 — Tobias Jeffrey Whitehorn— wymruczałam pod nosem— pięćdziesiąt jeden, przyspieszone gojenie ran.
 Koleś, za którym szalała większość dziewczyn w moim wieku. I nie tylko, starsze też się zdarzały. Spotkałam się z nim jeden jedyny raz, kiedy to powierzono mi jakże ważną misję- oprowadzenie jegomościa po kwaterze głównej plus zakwaterowanie. Miał takie smutne oczy... Wzruszyłam ramionami, odpędzając wszelkie zbędne myśli. Skupiłam się na prostym, w miarę stabilnym chodzie. Całe szczęście, że jego pokój nie znajdował się jakoś wielce daleko. Otworzyłam butelkę, powoli sącząc gorzkawy płyn, podobno mający smak świeżych jabłek.
 — Gówno prawda, smakuje jak szczyny— fuknęłam, przystając na chwilę przed drzwiami. Poprawiłam jeszcze sportowy stanik, by przypadkiem nic nie wyskoczyło i wśliznęłam się do pomieszczenia.— Dobry dzionek, panie profesorze! Tanwe mnie tu skierował po...— Spojrzałam jeszcze raz na karteczkę.— Coś tam, coś tam na przyspieszone gojenie się ran, z gór...
 Przyłożyłam dłoń do czoła, czując, jak mięśnie przygotowują się do wiotczenia. Jeszcze zdążyłam oprzeć się o framugę, udając, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
 — Z góry dziękuję— sapnęłam, posyłając mu uśmiech. 
 Rozczapierzone, krucze włosy, kitel i nienaganna postawa... Może jednak dziewczyny miały rację. Albo to przez utratę krwi. Tak, to przez to.

⸤TOBIASIE?⸣

poniedziałek, 11 czerwca 2018

Od Nataniela cd. Celestii

 Jeszcze kilka miesięcy temu zostawianie jej samej w bazie przychodziło mi z taką łatwością. A teraz? Jak mógłbym opuścić mój maleńki świat, powierzyć go opiece obcych osób? Szybkim, zdecydowanym ruchem przygwoździłem dziewczynę do ściany, opierając przedramię tuż obok jej głowy, uważając bym przypadkiem nie pociągnął ją za włosy. Bez słowa uprzedzenia pochyliłem się nad zaskoczoną Celestią, muskając jej delikatne wargi. Na początku przelotnie, niczym motyl, by z każdą sekundą pogłębiać go. Przymknąłem oczy, puszczając wszelkie wodze.
 Ostatni pocałunek przed wyjazdem.
 Ostatni pocałunek, najbardziej pamiętny ze wszystkich.
 Ostatni pocałunek w moim życiu, jeśli coś pójdzie nie tak.
 Przepełniony namiętnością, uczuciem, jakim darzyłem tę niewinną istotkę. Przelałem na niego wszystko- od gorąca, aż po wszelkie obawy, jakie zaprzątały mi myśli. Wszystko to ujęte w chaotycznym tańcu warg i języków. Lekki wiatr poruszał jej falowanymi kosmykami, przyjemnie drażniąc odsłoniętą skórę ręki. Serce przyspieszyło swój i tak szaleńczy bieg, zupełnie jakby chciało wydostać się z ciasnego pokoiku klatki piersiowej. Lecz wszystko ma swój koniec. W tym przypadku stały się nim mocne słowa jednego z oficerów.
 — Mundurowi oddziału Gamma! Frontem do mnie zbiórka! Sto dwadzieścia jeden...
 Czas upływał niemiłosiernie szybko. Oderwałem się od dziewczyny, na odchodne gładząc jej aksamitny policzek.
 — Kiedy wrócę, masz na mnie czekać. Cała i zdrowa, inaczej się zezłoszczę — zdążyłem jeszcze wyszeptać.
 Po tym puściłem się pędem ku równemu rzędowi mężczyzn odzianych w biel, srebro oraz zieleń, w zależności od rangi. Nawet nie dałem jej okazji do odpowiedzi. Nie pożegnałem się z nią tak, jak nakazywała kultura. W ostatniej chwili udało mi się zająć miejsce przy Aleksandrze. Ten rzucił mi wymowne spojrzenie, wprost oznajmiające, że wiedział, gdzie mnie wywiało i z powodu której panienki. Javier dołączył do nas nieco później, wracając ze spotkania z panią pielęgniarką. Nawiasem mówiąc podbijał do niej już od dobrego miesiąca, czego skutki widać było na jego szyi. Na komendę wyprostowałem się niczym strzała, wzrok utkwiwszy w pustce. 

CELESTIO?

niedziela, 10 czerwca 2018

Od Celestii – Cd. Nataniela

  Niebo utraciło wczorajszy błękit, na rzecz dzisiejszej szarości. Temperatura także spadła, a powietrze stało się wilgotniejsze. Będzie padać. Jak na złość, akurat w dniu misji. Deszcz jest zły, ogranicza widoczność. Zwłaszcza przy celowaniu przez lunetę. Ubrana w ciemny, prawie czarny mundur wyszłam na zewnątrz, przecierając ręką zimną lufę Pocałunku. Moim oczom ukazało się multum żołnierzy, zwartych i gotowych. Poczułam gulę w gardle, gdy tylko przebiegło mi przez myśl to, że większość z nich już nie wróci do bazy. Niektórych widziałam pierwszy, a zarazem ostatni raz. Jednak wśród tłumu, samochodów i motocykli dostrzegłam rosłego, białowłosego młodzieńca, opierającego się o ciemnozielony pojazd. Obok niego – dwóch pozostałych. Z mojej perspektywy wyglądało to tak, jakby Jav i Olek wykłócali się o coś między sobą, a Nat ich wysłuchiwał, niczym strudzony sędzia. Uśmiech sam wkradł się na moje usta, co ukryłam dłonią. W oddali dostrzegłam generała, który poprzedniego dnia przekazał mi misję. Szedł w moją stronę, więc zawczasu stanęłam wyprostowana; gotowa na ewentualne rozkazy od niego. Jak się okazało – nie pomyliłam się.
 – Dobrze, że jesteś wcześniej. Wyruszasz za dziesięć minut. Sama. Strażnik, który miał ci towarzyszyć uszkodził sobie nogę – tu westchnął ciężko, niczym męczennik. – Powodzenia, Ludenberg – dodał i zasalutował, a ja odpowiedziałam tym samym.
 Kątem oka dostrzegłam, że Nataniel zniknął z miejsca, w którym stał wcześniej. Mimo to, niestrudzenie poszukiwałam go wzrokiem. Jak się później okazało – całkiem niepotrzebnie. Czując silny chwyt w okolicach talii, pierwszym odruchem była samoobrona. Acz powstrzymałam się przed uderzeniem osoby stojącej za mną.
 – Nie strasz mnie tak.. – wyszeptałam, odwracając głowę ku jasnowłosemu.
 Ten jedynie odpowiedział lekkim uśmiechem i oparł podbródek na moim ramieniu, garbiąc się przy tym. Odwróciłam się ku niemu przodem, by móc odwzajemnić krótki gest, po czym pociągnęłam go za sobą za róg budynku, skrywając się tym samym przed wzrokiem niektórych żołnierzy. Wiedziałam, że czas mija nieubłaganie. Zarówno jego, do oficjalnej zbiórki, jak i mój, do wyruszenia na północ.
 – Nie będę marnować twojego czasu – szepnęłam.
 Widząc, że już otwiera usta, by coś powiedzieć, zdecydowanym ruchem przyciągnęłam go do siebie za poły munduru i musnęłam jego wargi swoimi, łącząc je w krótkim, ale jednocześnie namiętnym pocałunku.
 – Wróć do mnie żywy i w jednym kawałku – wymruczałam w jego usta, by po chwili puścić wolno jego ubranie.

NATANIELU?

Od Nataniela cd. Celestii

 Krucze włosy unosiły się w powietrzu. Powoli. Przecząc znanym nam prawom fizyki. 
 Wzdrygnąłem się na samą myśl o śnie, który nawiedzał mnie do dłuższego czasu. Chyba po tej misji powinienem wziąć urlop zdrowotny, by choć przez miesiąc móc odpocząć od walk na froncie. Oparłem się o chłodny korpus pancernego wozu, ręce krzyżując na piersi. Wokoło można było ujrzeć żołnierzy kotłujących się niczym największe na świecie  mrówki. Starsi, młodsi, nawet chłopcy wyglądający na co najwyżej czternaście lat, będący w wojsku tylko dlatego, że rodzice postanowili ich porzucić. Wszyscy oni przygotowywali się na wkroczenie w sam środek otwartego konfliktu. Większość z nich zapewne nie dożyje powrotu, a główny dowódca zaleje ich trupy falą honoru i czci za poniesienie bezsensownej śmierci. W imię czego? Sławy? Pieniędzy? Statusu?
 Hektolitrom krwi, napędzającym ludzką maszynę mordu, Natanielu. Czerwonooką dziwkę, bez chwili zawahania mordującą naszych.
 Przetarłem twarz dłońmi, na chwilę przeganiając ten słodki głos, bez opamiętania namawiający mnie do złego. Przymknąłem oczy, tyłem głowy opierając się o zielonkawą kabinę. Zimno od niej bijące przynosiło ukojenie nadszarpniętym nerwom. Brązowowłosy młodzieniec czepił się oficera, zadając mu setki pytań dotyczących misji. Przypominał mi mnie za dzieciaka- uśmiechnięty, nieco jeszcze nietaktowny, z zapałem do walki.
 — ... wpływam na organizm drugiej os...
 Posoka wyciągana z ciał konających, formująca się na podobieństwo ostrych jak brzytwa strzałek. I to spojrzenie pełne sadystycznej pewności siebie...
 Gdzieś w oddali zamajaczyła biała czupryna, tak dobrze mi znana. Nogą odepchnąłem się od ciężarówki, chowając dłonie w kieszeniach. O tej porze powinna jeszcze leżeć w łóżku, zbierać siły na wykonanie powierzonego jej zadania. Wolnym krokiem dreptałem w jej kierunku, zupełnie ignorując nawoływania Javiera na spółkę przekrzykującego się z Aleksandrem. Z tego co mi wiadomo miałem jeszcze kilka minut do oficjalnej zbiórki, więc po kiego grzyba się przywalali? Na odchodne pomachałem im ręką, nie chcąc tracić ani chwili, którą mogłem poświęcić Celestii. Wcześniej nie złożyłem jej wizyty, obawiając się, że pozostawała w objęciach Morfeusza.

CELESTIO?

wtorek, 5 czerwca 2018

Od Celestii – Cd. Nataniela

 Po zniknięciu chłopaka za drzwiami, pozwoliłam rumieńcom ujrzeć światło dzienne. Z cichym westchnieniem skierowałam się ku schodom, by ruszyć na górne piętro. Słowa Nataniela kotłowały mi się w głowie, potęgując zaróżowienie policzków. Skarbie mój.. Uśmiech mimowolnie wstąpił na moją twarz, acz zniknął w momencie, w którym zbliżyłam się do korytarzowego okna. Znów to dziwne uczucie. Jakby ktoś mnie obserwował. Ciągnęło się za mną aż od lasu, ale wciąż je ignorowałam. Może to zdenerwowanie misją. Swoją, i jego – tłumaczyłam sobie, otwierając drzwi do swojego pokoju. Od razu zrzuciłam z siebie buty i spódnicę, która zdążyła już wyschnąć i padłam na łóżko jak długa, po chwili odwracając się na plecy. Chcę wiedzieć, że mam do kogo wrócić. I dla kogo walczyć, przeżyć – znów usłyszałam jego głos. Przetarłam twarz dłonią, w końcu podnosząc się z miękkiego materaca. Kim ja jestem, by mu to zapewnić? Przecież równie dobrze mogę spaść ze schodów i się zabić. Może i nie byłaby to honorowa śmierć, no ale zawsze jakaś. Pokręciwszy głową, wzięłam się za szukanie piżamy, a później najpotrzebniejszych rzeczy na misję. Spakowałam do plecaka manierkę, amunicję i kilka opatrunków, tak na wszelki wypadek. Naszykowałam także mundur, nieśmiertelnik i nóż taktyczny, gdyby walka przeniosła się jednak na bliższy dystans. Mój wzrok automatycznie przeniósł się na broń, dumnie opierającą się o biurko, gdy tylko pomyślałam o takiej możliwości. Bez namysłu wzięłam nienaładowany karabin, napawając się chłodem ciemnoszarego metalu. 
 – Ciekawe, czy i tym razem się nam uda – szepnęłam, myśląc o tym, ileż to razy Pocałunek uratował moje życie. Dosłownie.
 Położyłam snajperkę na biurku, a w moich dłoniach znalazł się za to nieśmiertelnik. Grawer połyskiwał groźnie, a obok niego szkarłatny ślad, kształtem przypominający jeden z moich tatuaży. Do tej pory nie mam pojęcia, jakim cudem tusz utrzymał się na metalu. Pewnie była to sprawka jakiegoś Boga–Malowania–Nieśmiertelników. Acz wolałam w to nie wnikać. Kazał mi na siebie uważać. A co mam powiedzieć ja? Wyjeżdża na front, będzie walczył przeciwko Dzieciom Nocy, które być może połączyły siły z druidami. On powinien mieć się na baczności. Przygryzłszy wargę zgarnęłam piżamę i zamknęłam się w łazience, na dobre kilkadziesiąt minut.
 Z głową opartą o kafelkową ścianę, pozwalałam strugom zimnej wody ściekać z mojego ciała. Chłód uspokajał galopujące serce, jednocześnie otrzeźwiając umysł. Gdy w końcu wróciłam do pokoju, z zaskoczeniem zauważyłam, że na zewnątrz już jest ciemno. Myślami ponownie powędrowałam ku Natanielowi. Ma zbiórkę o czwartej rano. Pół godziny później wyruszam w zupełnie innym kierunku, niż on. Może uda mi się z nim jeszcze pożegnać..

NATANIELU?

Od Nataniela cd. Celestii

 Serce na chwilę zamarło, zdawszy sobie sprawę z przymusu rozstania się. Może na chwilkę, może na zawsze... Teraz, kiedy wszystko zaczęło nabierać ciepłych barw, a mój świat mogłem dosłownie trzymać na rękach. To maleńkie szczęście, tulące się do mnie, niczym do najprawdziwszego pluszowego misia. Milczałem, analizując tych kilka słów. Objąłem ją w pasie, przyciągając do siebie. Chciałem znów poczuć jej ciepło, zapamiętać je jak najdokładniej. Ten delikatny zapach lasu, którym przesiąknęła do cna. I dotyk delikatny, niczym muśnięcie skrzydeł motyla. Wszystko to, co składało się na obraz Celestii. Dziewczyny, którą od kilku godzin miałem prawo nazywać moją. Gdzieś miałem upływający czas, nieuchronnie zbliżający mnie do wyjazdu. Zmęczenie. Senność. Roztargnienie. To wszystko traciło swoje znaczenie, gdy tylko ona była przy mnie. 
 Zanurzyłem twarz w kaskadzie śnieżnych włosów, z przyjemnością czując ich zapach. Wstyd przyznać, ale zbierało mi się na płacz, gdy tylko doszły do mnie myśli boleśnie prawdziwe: Możesz zostać na froncie. Martwy, wrzucony do zbiorowego grobu. Już nigdy jej nie ujrzysz... A jeśli nie ty, to ona- zabita przez psowate potwory. Wtedy na pewno jej nie znajdziesz.
 A jednak znów zrobiłem dobrą minę do złej gry, zakładając maskę beztroskiej wesołości. Nie chciałem, by zmartwiła się, widząc łzy w oczach czy smutek na twarzy. Powinna śmiać się, być szczęśliwa jak najdłużej. Nie ważne, co stałoby się z Żądnymi Ładu, żołnierzami na froncie i ze mną. Miała tak piękny uśmiech...
 — Celestio, nie wygaduj głupot—szepnąłem w białą czuprynę.— Jesteś dla mnie wszystkim, czas nie ma tu nic do gadania. Zwłaszcza, że zobaczymy się dopiero za dwa tygodnie, co najmniej. Nie będę miał jak o ciebie zadbać, więc... Proszę, uważaj na siebie, skarbie mój. Chcę wiedzieć, że mam do kogo wrócić. I dla kogo walczyć, przeżyć...
 Jeszcze zdążyłem złożyć krótki pocałunek na czole jasnowłosej. Uścisnąć ją ten ostatni raz. A potem? Niczym największy tchórz ulotniłem się do swojego pokoju. Wydawał się dziwnie pusty, od tej burzliwej nocy. Zupełnie, jakby brakowało w nim tego czegoś. Krzty pozytywnej energii, cichego chichotu. Przetarłem twarz dłonią, wzdychając ciężko.
 — Zaczynasz świrować, Chimero, jak twój staruszek— wymruczałem sam do siebie. W czerni zamkniętych powiek ujrzałem ojca. Wiecznie uśmiechniętego, choć oczy miał puste. Mówił dużo, pogrążając się niepotrzebnie. Aż w końcu zniknął.

CELESTIO?

poniedziałek, 4 czerwca 2018

Od Celestii – Cd. Nataniela

 Zadarłam głowę w górę, by móc spojrzeć na twarz chłopaka. Nie byłam pewna, co chcę mu odpowiedzieć. Właściwie, to jakich słów użyć, by w jak największym skrócie opisać to, jak mnie wychowywano. Westchnęłam cicho, prawie bezgłośnie i zmarszczyłam lekko brwi, zastanawiając się nad zadowalającym wyjaśnieniem.
 – Wierzę w siły nadprzyrodzone. Takie, jak duchy, bóstwa, demony i inne wsio – zaczęłam, ruszając przed siebie. – Mówiono mi, że każde zjawisko na świecie jest działaniem innego boga. Największym z nich był bóg śmierci, który pociągał za sznurki przeznaczenia. I jemu należy oddawać największy szacunek, przez dbanie o życie swoje, i swoich bliskich. Poza tym.. Nie byłam członkinią zakonu – zaśmiałam się cicho, a wzrok padł na drzewa daleko przede mną. – W wiosce, z której pochodzę moja matka była kapłanką. Czymś w stylu pośrednika między bogami, a mieszkańcami. A ja zostałam jej następczynią w wieku pięciu lat.
 Swój monolog zakończyłam wzruszeniem ramion i przejściem przez niskie gałęzie drzew. Czy ta odpowiedź była wystarczająca? Tego nie wiedziałam. 
 Krótką wędrówkę kontynuowaliśmy w ciszy, jakby bojąc się naruszyć akompaniament szumu liści, wody i śpiewu ptaków. Kilkanaście minut później dotarliśmy do murów kwatery. Drugi raz w tym dniu przestąpiłam jej próg, oddając się chłodowi kamiennych ścian, który przyjemnie muskał skórę rozgrzaną promieniami słońca. Wypadałoby mu powiedzieć o tym, że też mam misję.. Nawet tak nieznaczącą.. – przemknęło mi przez myśl, gdy zaczęliśmy się zbliżać do schodów. Tym razem postanowiłam, że dla odmiany ja odprowadzę jego, temu też skierowałam swe kroki ku pierwszemu piętru, a później - ku jego drzwiom. Oparłam się plecami o chłodną ścianę, tuż obok framugi i utkwiłam spojrzenie w tęczówkach jasnowłosego.
 – Jutro obydwoje nie będziemy się nudzić. Ty wyjeżdżasz na front, a ja będę użerać się z Bullgorami – uśmiechnęłam się do niego lekko. – Ale.. Nie chcę zabierać ci cennego czasu.
 Po wypowiedzeniu tych słów odepchnęłam się od ściany i zbliżyłam się do niego, zarzucając ręce na jego szyję i mocno przytulając.
 – Powodzenia, Nat – szepnęłam, a na twarzy pojawił się prawie niewidoczny rumieniec.

NATANIELU?

Od Nataniela cd. Celestii

 Zdezorientowany, posłusznie podążałem za dziewczyną. Przecież wyjście jest po drugiej stronie budynku, wrzeszczał zdrowy rozsądek. Lecz w głębi serca wiedziałem, że powinienem za nią iść, nie ważne, gdzie i po co. Pokazała mi już tak wiele, uroczo wyczekując jakichkolwiek reakcji z mojej strony, już sam ten fakt przemawiał za zaufaniem jasnowłosej jeszcze ten jeden raz. Zatrzymała się przed drzwiami wręcz przytłaczająco większymi od jej drobnej osoby. Już chciałem pomóc w otworzeniu ich, gdy stare zawiasy skrzypnęły przeraźliwie, dając za wygraną. Fala letniego powietrza przedostała się przez powiększającą się szczelinę. Za nią przybył zapach lasu- runa, kwiatów otulających się płatkami, by uchronić się przed zimnem nadchodzącej nocy. Zamrugałem oczami, pomagając im w dostosowaniu się do większego natężenia światła. Dziewczę zniknęło gdzieś w oddali, pokonując wysoki próg. Odczekałem symboliczne cztery sekundy, by ruszyć jej śladem.
 Przystanąłem na niewielkim stopniu, niemalże niewidocznym pod warstwą miękkiego mchu. Dłonie automatycznie powędrowały do kieszeni spodni, co od dawien dawna należało do moich nawyków. Pozwoliłem, by magia natury zatańczyła w moim sercu, przywołując uczucia zepchnięte gdzieś w kąt pamięci.
 Kiedyś... Dziesięć, może nawet więcej, lat temu dreptałem po głuszy wraz z druidami i moimi kompanami, wysłuchując licznych opowieści. Duchy zamieszkują wszystkie lasy, chłopcy, mawiała babka, już wtedy z ledwością łapiąc oddech, Nie zwracajcie uwagi na to, co zdaje się nie pasować do tego miejsca. W chwilach takich, jak tamta zwykłem puszczać opowiastki mimo uszu, zaangażowany w przekomarzanie się z rówieśnikami. Nie tylko tymi ludzkimi, ale i odmiennymi. Westchnąłem cicho, czując jak usta same wykrzywiają się w grymasie uśmiechu. 
 — Wychowano mnie w symbiozie z naturą.— Przestąpiłem krok na przód, dając dziewczynie znak o gotowości do powrotu. Głowę zadarłem nieco w górę, by móc ujrzeć niebo przebijające się przez korony drzew.— Szacunku do wszystkiego, co od niej pochodzi... A ciebie? Jakie wartości ci wpajano, jako... Członkini zakonu czy coś?
 Brawo, Natanielu Almo Chimero, jak zwykle bajecznie dobierasz słowa. Nie zdziw się, jeśli zaraz walnie fochem za nazwanie ją „czy cosiem”, skarciłem się w myślach za to nieprzemyślane sformułowanie.

CELESTIO?

niedziela, 3 czerwca 2018

Od Celestii – Cd. Nataniela

Twarz przybrała koloru szaty, gdy usta Nataniela dotknęły mojej dłoni. Po wysłuchaniu jego kilku słów, uniosłam kąciki ust, obracając się w kółko. Gdy ponownie stanęłam z nim twarzą w twarz ukłoniłam się lekko, wznosząc bok szaty.
 – Dziękuję, Natanielu – powiedziałam cicho, zakładając pasmo włosów za ucho. – A teraz możemy już wracać. Nie chcę marnować twojego czasu. 
 Nie dając mu szansy na odpowiedź zgasiłam płomyki świec i przez chwilę patrzyłam, jak dym unosi się w górę w prostym słupku. Acz miałam nie marnować jego czasu. Tak więc ponownie zostawiłam go samego, by raz jeszcze zniknąć we wnęce, w tylnej części świątyni. Tam zrzuciłam krwistoczerwone ubranie, dokładnie je składając i włożyłam z powrotem do ciężkiej skrzyneczki. Z cichym westchnieniem zamknęłam jej wieko, czując się wręcz przytłoczona wspomnieniami z przeszłości. Spędziłam tutaj zdecydowanie zbyt dużą część dzieciństwa. Najczęściej zamknięta tutaj lub w domu, nie miałam szans na normalne życie. Przez okna widziałam, jak dzieci się ze sobą bawią w chowanego, czy gonionego. Ja w tym czasie uczyłam się modlitw lub nabywałam kolejne tatuaże. Czasem ojciec się nade mną litował i wyciągał z domu, pod pretekstem spaceru. Tak naprawdę uczył mnie wtedy posługiwać się bronią, bym nie była bezbronna w razie ataku. Nie wiedział, że tak szybko będę zmuszona jej użyć. Przygryzając wargę przeniosłam się z powrotem do teraźniejszości i czym prędzej ubrałam koszulkę i spódnicę, by białowłosy nie musiał czekać na mnie zbyt długo. 
 Wyszłam do niego, w międzyczasie poprawiając krwistoczerwony materiał spódniczki. Kucał przy namiastce fontanny, która dawno utraciła swoją świetność.
 – Naprawię ją kiedyś, zobaczysz – odezwałam się, podchodząc cicho do chłopaka. Zauważyłam, że lekko się wzdrygnął, więc dłonią skryłam uśmiech, który mimowolnie pojawił się na mojej twarzy. – Zbierajmy się. Musisz się przygotować do misji.
 Nataniel skinął głową i wyprostował się, znacznie górując nade mną wzrostem. Zapewne przygotowany był na to, że opuścimy miejsce tą samą drogą. Jednak wolałam go lekko zaskoczyć i zaprowadziłam go w miejsce, w którym się przebierałam. Za ciężką, burgundową kotarą były ciężkie wrota, skryte przed wzrokiem większości. Pchnęłam je zdecydowanym ruchem, choć te bardzo temu protestowały. O dziwo, udało mi się je otworzyć bez pomocy jasnowłosego, co skwitowałam triumfalnym uśmiechem. Wyszłam pierwsza na świeże powietrze, czekając kilka sekund na towarzysza. Moje nozdrza uderzył zapach leśnego runa, gdy stopy dotknęły ziemi. Do uszu dobiegł szum wody, gdzieś w oddali. 
 – Jeśli masz jakieś pytania.. Śmiało. Postaram się na nie odpowiedzieć – odezwałam się, burząc ciszę, która zapadła między nami jakiś czas temu.

NATANIELU?

sobota, 2 czerwca 2018

Od Nataniela cd. Celestii

 Cała ta scena przepełniona była czymś wcześniej mi nieznanym. Płomienie świec tańczyły w rytm nadawany przez ruchy niespokojnego powietrza. Z każdą mijającą sekundą przyjemny zapach nagrzanego, roztapiającego się wosku przybierał na sile, zamykając mnie w swoich szponach. Przypominał mi o dzieciństwie spędzonym w towarzystwie istot bardziej ludzkich, niż większość kolonistów Nowej Ziemi. Bez zbędnych słów wysłuchałem wypowiedzi mojej towarzyszki, kompletnie oderwany od rzeczywistości. Zamknąłem oczy, oddając się magii chwil przebytych w karmazynowej świątyni. 
 Świątyni będącej częścią kochanej przeze mnie kobiety. Czymś dla niej ważnym, wręcz mającym symboliczne znaczenie. 
 Modlitwa trwała, a ja razem z nią, zupełnie zapominając o ojcowskich lekcjach. „Na tym świecie nie ma miejsca na czary i nadzieję. Żyjemy tu i teraz, pozostawieni sami sobie” zwykł mawiać. Zamiast tego oczami wyobraźni ujrzałem kobietę, która pozwoliła mi zaistnieć, płacąc za ten czyn najwyższą cenę. Tę, którą znałem z opowieści snutych przez dziadków, wspominek pijanego Leona chimero, podczas tych nielicznych nocy, gdy spędzał czas w domu. Kasztanowe pasma falowały na wietrze, przysłaniając jej twarz- jedyne, czego nigdy nie mogłem sobie wyobrazić, choć podobno ją przypominałem. „Masz ten sam uśmiech, co twoja mama.” mawiała babcia, zbierając brunatne jagody „Uśmiech mojej drogiej...”
 Mortem.
 Szybko uniosłem powieki na dźwięk owego słowa. Nieznanego mi wcześniej, lecz niosącego ze sobą zgrozę, wręcz przyprawiającego o gęsią skórkę. Chciałem ponownie ująć dłonie dziewczyny, poczuć to przyjemne ciepło, dzięki któremu czułem się bezpiecznie. Tylko tamto... Biegało w tę i z powrotem, nie dając mi spokoju. Odważyłem się na spojrzenie wprost w niezwykłe oczy Celestii. Przepełnione miłością, ale i dziwnie zmartwione.
 Ile jeszcze przede mną ukrywała? Czym zaskoczy mnie następnym razem?
 Cisza narastała wraz z upływającymi sekundami, piętrząc się niebagatelnie. Jednak nie było w niej nic ciężkiego, przynajmniej z mojej perspektywy. Wystarczył jeden niepewny krok w przód, bym przybrał maskę dawnego siebie. Uniosłem kąciki ust, widząc wyczekiwanie malujące się na twarzy jasnowłosej. Wyciągnąłem do niej rękę, ujmując bladą dłoń. Tak delikatnie, jakby zaraz miała rozsypać się na miliony kawałeczków. Kłaniając się, złożyłem na niej krótki pocałunek, jakbym dziękował dziewczynie za troskę. Ani na moment nie spuściłem wzroku z jej tęczówek.
 — Dziękuję za modlitwę. I... Pięknie ci w czerwieni, Celestio.

CELESTIO?

Obserwatorzy