Byłem zbyt zaskoczony, by pokrzyżować jej plany- tak właśnie próbowałem wytłumaczyć się przed samym sobą. Widziałem, jak powoi rozsypywała się na maleńkie kawałeczki, otoczona moimi ramionami, niczym stalowymi łańcuchami spokoju. Trwało to zaledwie ułamek sekundy, bowiem potem wypowiedziała te słowa pełne skruchy, jako zapowiedź nieuniknionej przyszłości. Poczułem, jak przez ciało przedzierają się miliardy niewidzialnych pocisków, rozrywając je na drobne części, jednocześnie pozostawiając w całości. Krzyczałem, wręcz wyłem z bólu, a jednak nie mogłem wydobyć z siebie choćby cichutkiego jęku. Runąłem na ziemię z całym impetem prawie dziewięćdziesięciu kilogramów. Uderzyłem głową o kamienną posadzkę. Zdążyłem jeszcze ujrzeć moich żołnierzy, na nowo stających się ziarenkami piasku. Słyszałem odgłos szybko stawianych kroków, powoli milknący szloch. Jeden z mężczyzn poruszył się jakoś dziwnie, wyciągnął rękę w stronę rannego towarzysza. Co było dalej? Nie dane mi było zapisać tego w pamięci. Oczy przysłoniła kurtyna nieprzeniknionego szkarłatu. Narastający pisk w uszach utulił mnie do snu, niczym troskliwa matka.
Może to lepiej. Może tak właśnie miało się stać. Powinienem wykazać się większą czujnością, przestać wyciągać rękę do każdego, kto cierpiał. Czy właśnie to próbowano mi uświadomić? Nie wiem, naprawdę. Jedyne, czego jestem pewny, to rola głupca w tym chaotycznym przedstawieniu. On nigdy się nie zmieni, nie ma na tyle odwagi. Myśli zaatakowały mnie zaraz po przebudzeniu się. Jedne koiły. Inne kąsały, niczym sprowokowane węże. Jednak wszystkie były tak samo prawdziwe, przepełnione niemymi wyrzutami w stronę tego, który co i rusz potykał się przez swoją głupotę. Wsparłem się na rękach, powoli wstając. Niektóre nerwy jeszcze lekko podszczypywały, zaś głowa bolała niemiłosiernie. Zachwiałem się, gdy świat wokoło zawirował. Pamiętałem wszystko wyraźnie, a jednocześnie wspomnienia ostatnich godzin chowały się za zasłoną mgły. Spojrzałem w stronę więźniów. Ten wyższy próbował pomóc swojemu przyjacielowi, nadal obficie brodzącego krwią. Postawiłem pierwszy niepewny krok, szacując przy tym na ile mogłem sobie pozwolić w obecnym stanie. Dopiero w momencie, gdy uklęknąłem przed poszkodowanym, w głowie poczułem coś, jakoby cierń wędrujący w jej wnętrzu, raniący wszystko, co stanęło mu na drodze. Dłonią przejechałem po czole i aż zakląłem na widok czerwieni pozostałej na skórze. Żeby tak dać się załatwić komukolwiek... Lecz nie ja byłem teraz najważniejszy. Przyjrzałem się uważnie Żądnemu Ładu, szacując wielkość obrażeń, jakie otrzymał i to, czy byłbym w stanie mu pomóc. Drugi, zgodnie z moją instrukcją, pobiegł po niezbędne rzeczy. Woda, bandaże, igły, nici i lustro, wymieniałem w myślach, chyba tyle nam wystarczy. Przed oczami majaczyła mi niewyraźna postać kobiety o fioletowych włosach i dzikim spojrzeniu, tak bardzo przypominającej mi kogoś z przeszłości. Wyrządziła wiele złego, to prawda. Jednak nawet tacy ludzie, jak ona zasługiwali na jeszcze jedną szansę. Krzyczał, jego policzki przecięło kilka łez, gdy nastawiałem złamany nos. Nie wiedział nawet, jak wielkim szczęściem go obdarowano. Sam jedynie wykrzywiałem twarz w nieprzyjemnym grymasie, gdy zszywałem sobie rozciętą skórę. Mimo wszystko wolałem nie wykorzystywać tamtych dwóch do takich rzeczy. Wydawało mi się, że miałem o wiele większą wiedzę od nich, jeśli chodziło o medycynę.
— Przynajmniej nie powinno być blizn po tym— mruknąłem pod nosem. Rozcięcie było zbyt płytkie, by został po nim jakiś ślad, jednak wymagało szycia. Cóż... Najwyżej przez jakiś czas będę przypominał Potwora Frankensteina, mała strata.
⸦⸧
Z ledwością przebyłem odległość dzielącą pomieszczenia piwniczne od mojej sypialni. Kilka razy musiałem użyć golemów, by nie upaść na schodach. To właśnie one uświadomiły mi to, w jakim stanie się znajdowałem. Były niezwykle kruche, rozpadały się przy nieco mocniejszym naciśnięciu na ich matowe ciała. Ku mojemu zdziwieniu słońce zdążyło przebyć ponad połowę swojej drogi po nieboskłonie, informując mnie o utraconych godzinach. Wszedłem do pokoju, mając mieszane uczucia. Iskierka złości tliła się we mnie od samego początku, nie przeczę. Lecz towarzyszyło jej poczucie winy i smutek niezidentyfikowanego pochodzenia. Było jeszcze coś. Słowa tego nie używałem od lat, żyjąc z dala od reszty ludzi. Martwiłem się o nią. Nie należała do osób zaznajomionych z tymi terenami, a co dopiero mówić o przystosowaniu do surowego klimatu. Zwłaszcza teraz, gdy wielkimi krokami zbliżały się upały gorsze od obecnych. Oparłem się rękami o parapet, obserwując niczym niezmącony krajobraz. Lekki powiew wiatru przyniósł ze sobą falę ciepła i coś jeszcze... Złapałem papier, próbujący wydostać się na wolność. Ściągnąłem brwi, próbując przypomnieć sobie, czy posiadałem coś podobnego- z marnym skutkiem.
— Jestem aż takim potworem, by uciekający gubili za sobą swoje rzeczy?— zapytałem sam siebie.
Odwróciłem karteczkę na drugą stronę i zaniemówiłem. To, co na niej uwieczniono przywołało tak wiele wspomnień, o których myślałem, jako o czymś wypartym, zapomnianym na dobre. Kobieta o niecodziennej urodzie uśmiechała się do obiektywu. Złote loki opadały kaskadami po plecach, niektóre spoczywały na piersiach. I te oczy. Tysiące emocji zastygłych w dwóch bursztynach. Znałem ją aż za dobrze, tak samo jak chłopca, którego obejmowała. Lwica i lwiątko. Przejechałem delikatnie kciukiem po postaci mojej matki. Ostatni raz widziałem ją lata temu. Leżącą w kałuży własnej posoki, jednak nadal zniewalająco piękną. Niczym rzeźba antycznej bogini. Wciągnąłem haust powietrza, cicho łkając. Nie, nie nad rodzicielką, dla niej łzy wylałem już wcześniej. Ta nagła reakcja spowodowana była przez trzecią z postaci- małą dziewczynkę. Tę, którą niejednokrotnie widywałem w snach. Tę, której podobizna wyryta została w mojej pamięci na zawsze. Pomyśleć, że dano mi tych kilka chwil z nią. Zmienioną nie do poznania, to fakt. Zapragnąłem więcej, niczym najgorszy egoista. Chciałem znów dotknąć jej delikatnej skóry, usłyszeć melodyjny głos. Ostry ton, którym posługiwała się tak ochoczo. Dostałem tylko jeszcze jeden powód, by ruszyć jej śladem.
⸦⸧
Poprawiłem wypłowiałą już szatę, niegdyś ciemną niczym noc, teraz- w kolorze brązu przechodzącego w beż. Można uznać mnie za szaleńca, nie obraziłbym się za to. Bowiem któż normalny biegnie za postacią z przeszłości, zadaje sobie tyle trudu, by odnaleźć osobę, która odeszła z własnej woli? Szarpnąłem wodze rumaka, zmuszając go do obrania właściwego kursu. Na niebie majaczyły niewyraźne kontury piaskowych orłów, moich dodatkowych par oczu. Kary ogier puścił się pędem przed siebie. Co chwilę musiałem go uspokajać, by nie zrobił krzywdy sobie, ni mi. Niestety jeszcze odczuwałem skutki uderzenia o podłogę, choć zdążyły znacznie zmaleć. Złote kryształki zacinały boleśnie w skrawki odsłoniętej skóry. Chłodne powietrze targało materiałem pokrywającym moje ciało. Uwielbiałem chwile takie jak ta. Czułem się wtedy w pełni wolny od wszelkich trosk. Jednak nic nie trwa wiecznie. Zmuszony ostałem do zatrzymania zwierzęcia na jednej z wydm. Dalej powinienem iść sam, by nie spłoszyć Savey. Zeskoczyłem z siodła, kierując swe kroki w dół. Była tam, odziana w biel- kolor oznaczający czystość i niewinność. Taką ją zapamiętałem, lecz teraz miałem przed sobą nieco inną, doświadczoną życiem dziewczynę. Zauważyła mnie. Dwa kroki w tył, niczym zlękniona łania. Wyrósł za nią jeden z żołnierzy, stojący na baczność, niewzruszony. Zatrzymałem się tuż przed nią, śmiało patrząc w jej niesamowite oczy. Wyciągnąłem do niej otwartą dłoń, w geście pojednania, a jednocześnie niemego oznajmienia czegoś, bowiem spoczywała na niej stara fotografia.
— Wybaczam ci, Sarenko...— wyszeptałem. Jednak czy dobrze postąpiłem, zwracając się do niej przezwiskiem, używanym za czasów dzieciństwa?— Jednak czy ty wybaczysz mi te wszystkie lata, podczas których nie trwałem u twego boku?
⸢SAVEY? Poematy ;-;⸥