Błękit nieba wręcz oszałamiał w tym dniu. Pierwszy raz od wielu dni nie było na nieboskłonie ani jednej chmury. Nie znaczyło to jednak, że było ciepło. Ba, wręcz przeciwnie. Musiałam założyć gruby płaszcz, by nie drżeć z zimna. Przyznam, że trochę ograniczał moje ruchy. Aczkolwiek wiedziałam, że w razie czego, mogę skorzystać z tarczy. Wróciwszy do opisu fauny i flory- świergot ptaków wspaniale brzmiał w akompaniamencie cichego szumu strumienia, znajdującego się nieopodal. Gdyby tak zamknąć oczy, można by było poczuć się nawet bezpiecznie! Choć lepiej, abym tego nie robiła. Zwłaszcza przy granicy z Żądnymi i wodami Ferbe.
Musiałam zrobić sobie chwilową przerwę. Siedmiogodzinna przeprawa przez strome, górskie szczyty to zbyt wiele, jak na ciężkie i grube buty. Doczłapawszy do strumienia, który słyszałam przez większość swojej drogi, zdjęłam je na moment. Skorzystałam także z tego, że woda była krystalicznie czysta- napełniłam bowiem bukłak. A jej chłód przyniósł ukojenie zmęczonym nogom. Jako, że dzień miał się ku końcowi, postanowiłam przenocować w tym samym miejscu. Ułożyłam snajperkę, znaną szerzej jako Pocałunek Śmierci na miękkim mchu, sama zaś położyłam się na prowizorycznym materacu z liści i trawy, które przykryłam materiałem, służącym do bezpiecznego przechowywania broni.
Zasnęłam płytkim snem. Po ruchu Księżyca stwierdziłam, że mogło minąć około półtorej godziny od momentu, w którym oddałam się w objęcia Morfeusza. Przebudził mnie podejrzany szum, zdecydowanie zbyt blisko mnie. W mig podniosłam się z leża i chwyciłam snajperkę, by choć spróbować się obronić. Przyjąwszy pozycję obronną wlepiłam wzrok w okazały kamień po drugiej stronie wody, by, w razie czego, zauważyć kątem oka jakiś ruch. Ku mojemu niemiłemu zaskoczeniu, coś, co spowodowało hałas wyraźnie zamilkło. A byłam pewna, że stworzenie nie mogło być mniejsze od mojej skromnej osoby. Odwróciłam lekko głowę w lewo, a następnie w prawo, jednak nic nie zwróciło mojej uwagi. Westchnęłam cicho, by nie robić hałasu, szybko ubrałam buty i powolnym, cichym krokiem oddaliłam się od strumienia. Kto wie, jakie licho się tam czaiło.. Poza tym, nie mogłam tracić czasu na odpoczynek. Miałam przed sobą jeszcze kawał drogi, a chciałam podenerwować Rafałka, póki jeszcze nie wyprawił się na powierzoną mu misję. Skierowałam się więc na wschód, by trochę skrócić drogę. Jednak, jak to mówią, gdy się człowiek spieszy, to się Bullgor i Driger cieszy, co w tym wypadku oczywiście było prawdą. Przepadłam bowiem przez jakiś korzeń, wystający z ziemi i z impetem upadłam na sam kraniec urwiska. Siła uderzenia, w połączeniu z podmokłym terenem sprawiły, że ów kraniec osunął się wraz ze mną w dół.
A potem była ciemność.
(KTOŚ CHĘTNY MOŻE?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz